- Hetman już w kościele - pokiwał smutno głową dziesiętnik stary jak grzyb, pamiętający chyba czasy buntu Nalewajki. - Przed ołtarzem go znajdziecie.
Dydyński już wiedział... Już zaczynał domyślać się wszystkiego. Zabrał ze sobą Bidzińskiego, dwunastu pocztowych i począł przebijać się przez wąskie uliczki ku kościołowi Świętej Trójcy. Wkrótce dotarli na miejsce, zeskoczyli z koni. Rajtarzy z regimentu Denhoffa, którzy trzymali straż, przepuścili ich od razu. Dydyński wszedł do mrocznego wnętrza, przeżegnał się i poszedł, brzęcząc ostrogami, ku głównemu ołtarzowi.
Mikołaj Potocki, hetman wielki koronny, kasztelan krakowski, pan i dziedzic ukrainnych włości, leżał na podwyższeniu okrytym aksamitem. I na diabła była mu hetmańska buława, zaszczyty i dostojeństwa, skoro miał zamknięte oczy i śmiertelną bladość na twarzy. W zaciśniętych do modlitwy dłoniach ściskał krzyżyk.
Dydyński ukląkł i schylił głowę. Oto był kres jego wędrówki, koniec krwawego pościgu za Baranowskim. Wypełnił ostatnią wolę hetmana, schwytał stolnika, uspokajając Bracławszczyznę. Jednak nie miał jak powiedzieć o tym kasztelanowi.
Schylił się i pocałował hetmana w pierścień.
- Wasza miłość niech będzie spokojna - powiedział cicho. - Mam Baranowskiego i zatroszczę się o jego zdrowie.
Skłonił się i ruszył ku wyjściu. Jednak gdy był już o kilka kroków od wielkich dębowych wrót, jego uwagę zwrócił możny pan w karmazynowej delii zasiadający w jednej z ław w otoczeniu licznej czeladzi. Dydyński zamierzał minąć go i wyjść, ale dwaj towarzysze pancerni w kolczugach zastąpili mu drogę, a potem wskazali na dumnego szlachcica. Janowi nie pozostało nic innego, jak podejść bliżej i się skłonić.
- Pan Dydyński z Niewistki - mruknął pogardliwie nieznajomy, nie patrząc na porucznika. - Rękodajny moczygęby Potockiego. Spóźniłeś się, panie... bracie. Hetman wielki już w grobie, przy mnie teraz buńczuk i władza. - Uderzył szczerozłotą buławą w otwartą dłoń.
Dydyński milczał. Wiedział dobrze, że lepiej było spotkać tutaj Chmielnickiego. Albo sotnię Zaporożców, którzy od miesiąca nie mieli żadnej baby ani kozy. A może nawet samego Belzebuba, który, nawiasem mówiąc, byłby z pewnością mniej groźny od wyposzczonych Kozaków. Wolałby zobaczyć na ławie cara moskiewskiego, byle tylko nie Marcina Kalinowskiego, hetmana polnego koronnego, zaciekłego wroga Mikołaja Potockiego. Porucznik nie wątpił w to ani przez chwilę, że dumny magnat powetuje sobie teraz lata zatargów i kłótni z hetmanem wielkim, zemści się za odsunięcie go od dowodzenia. Kalinowski nawet w obozie był bardziej wielkim panem niźli wodzem. Jan wiedział dobrze, że znano go z niecierpliwości, uporu, pychy i mściwości. Ten możny hetmanek nigdy nie słuchał nikogo, puszczał mimo uszu najlepsze rady, poniżał najstarszych żołnierzy i pułkowników, a do rotmistrzów i starszyzny z pułku nieboszczyka hetmana Potockiego żywił zadawnioną nienawiść.
- Cóż masz mi do powiedzenia, mości poruczniku? - odezwał się Kalinowski. - Gdzie cię diabli ponieśli? Gzić się z mołodyciami? Żydów i Ormian łupić?
- Ścigałem pana stolnika bracławskiego. Z rozkazu nieboszczyka hetmana wielkiego koronnego.
- I przywiodłeś go?
- Jako żywo.
- Jesteś głupcem, panie Dydyński, skoro posłuchałeś tego moczygęby.
- Pan stolnik złamał ugodę z Kozakami.
- I właśnie dlatego kazałem go uwolnić. Dydyński opuścił ręce, wsparł się pod boki i spojrzał chmurnie na hetmana polnego.
- Wasza miłość, to okrutny człek, diabeł podolski. On pogwałcił pakta, omal nie wywołał wojny. To szaleniec, rzeźnik...
- Wojna lada dzień wybuchnie na nowo - przerwał mu Kalinowski. - Dlatego potrzeba mi takich właśnie rzeźników jak pan Baranowski. On zaprowadzi pokój na Ukrainie. Wieczny pokój. Sprawiedliwy pokój.
- Nieboszczyk pan krakowski - powiedział wolno Dydyński - uczynił mnie egzekutorem swej ostatniej woli. A brzmiała ona, aby na Ukrainie przestała lać się krew. Baranowski nie wykonywał jego rozkazów. Jestem pewien, że nie wykona ordynansów waszej mości, o ile okażą się sprzeczne z jego wolą. I dlatego winien stanąć przed sądem.
- Dość tego! - wybuchnął Kalinowski. - Ja zdecydowałem i ja tu wydaję rozkazy! Baranowski będzie uwolniony i wróci do chorągwi. Rzekłem i nie zmienię zdania. Precz mi z oczu!
Dydyński skłonił się i ruszył do drzwi. W tej jednej chwili wszystko zostało stracone, zaprzepaszczone. Jego szaleńczy pościg, zdrady, zasadzki; testament Mikołaja Potockiego i jego ostatnia wola zostały obrócone w proch, a marzenia Dydyńskiego o własnej chorągwi rozsypały się jak plewy na wietrze.
Ale wojna z Kalinowskim albo otwarta niesubordynacja mogły doprowadzić go tylko w jedno miejsce - na katowski szafot, a gdyby sprzyjała mu fortuna, mogły skończyć się jedynie wytrąbieniem z wojska.
Wyszedł przed kościół i odetchnął zimnym jesiennym powietrzem. To dziwne, ale Bidzińskiego i pocztowych nie było w pobliżu.
- Gdzie moja czeladź? - zapytał ochrypłym głosem pachołka. - Ludzie, którzy przybyli tu ze mną?
- Jego mość pan hetman odesłał - skulił się w ukłonie sługa. - Mówił, że wasza miłość nie potrzebuje już pocztu.
Dydyński wskoczył na kulbakę. Służba Kalinowskiego pospuszczała głowy. Hajducy i pocztowi odwracali wzrok, unikając jego spojrzenia.
17. W stepie szerokim
Czekali za bramami Chmielnika. Na trakcie do Janowa. Stali na poszerszeniałych, spienionych koniach, w porwanych żupanach, w kołpakach i misiurkach świecących dziurami jak hajdawery proszalskiego dziada, którego dopadły dworskie psy. Dydyński widział ich blade oblicza, szable, nadziaki i czekany. A z boku na wspaniałym karym koniu warował z buzdyganem w ręku pan stolnik bracławski Jan Baranowski.
Czekali
Dydyński nie pokazał lęku. Powoli dobył szabli, wyprostował się w kulbace i jechał stępa wprost na wzniesione ostrza, śmiało patrząc w oczy wisniowiecczykom; sam jeden przeciwko całej chorągwi. A kiedy znalazł się u celu, czerwona kula słońca zapadła się gdzieś w stepy, skryła za Bohem, za lasami i krwawymi polami Ukrainy.