Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Ale ona odparła z mocą:

– Nie ma sposobu, Armandzie, a jeżeli jest, to tylko w ręku Boga.

Rozdział XII. Obcy w parku

Tymczasem Chauvelin ze swą eskortą odłączył się od towarzyszy. Tupot kopyt końskich na miękkim gruncie stawał się coraz słabszy, a gdy jeźdźcy skręcili w las umilkł zupełnie.

H~eron wydał rozkaz swemu woźnicy, by jechał przodem. Gdy kareta głównego agenta mijała powóz Małgorzaty i Armanda, głowa H~erona w wysokim kapeluszu i brudnym bandażu wychyliła się znowu. Zwrócił się z chichotem do Małgorzaty:

– Zmów wszystkie znane ci modlitwy, obywatelko, aby mój przyjaciel Chauvelin znalazł Kapeta w pałacu, w przeciwnym razie nie zobaczysz jutro wschodzącego słońca. Albo – albo, wiesz o tym.

Próbowała nie patrzeć na niego, gdyż sam widok tej chudej twarzy, grubych warg i wstrętnego bandaża, kryjącego jedno oko, przejmował ją obrzydzeniem. Usiłowała nie słyszeć jego szatańskiego śmiechu.

Siłą rzeczy i on musiał odczuwać wielki niepokój. Co prawda dotąd wszystko szło dobrze, i nie wyglądało na to, by więzień ich zwodził. Ale wraz z ciemnością przyszła rozstrzygająca godzina. Tajemnicza głębia lasu, pełna dzikich odgłosów i nagłych błysków upiornych świateł, niepokoiła nerwy H~erona, który miał uszy przepełnione krzykami niewinnych ofiar swej własnej ambicji i ślepiej nienawiści.

Wydał ludziom ostre rozkazy, by otoczyli zwartym kołem powozy i krzyknął:

– Naprzód!

Małgorzata wytężała oczy i słuchała. Zdawało się jej, że dochodzi ją słaby odgłos kopyt koni Chauvelina i jego straży, zagłębiających się coraz dalej w las.

Kareta H~erona jechała teraz przodem. Zmniejszony orszak posuwał się powolnym krokiem wśród zwiększających się wciąż ciemności i coraz groźniejszych pomruków puszczy.

Przemęczona Małgorzata wsunęła się w głąb karety i zamknęła oczy, trzymając w swej ręce dłoń Armanda. Czas i odległość przestały istnieć dla niej, tylko śmierć, pani wszechwładna, pozostała; szła przodem z kosą na obnażonym z ciała ramieniu, przywołując ich straszną trupią ręką.

Zatrzymano się znowu. Koła zgrzytnęły i konie stanęły dęba pod nagłym ściągnięciem cugli.

– Co się znowu stało? – dał się słyszeć ochrypły głos H~erona.

– Jest tak ciemno, obywatelu – brzmiała odpowiedź – że woźnicy nie widzą nawet uszu końskich; pytają się, czy mogą zapalić latarnie i prowadzić konie za uzdy.

– Mogą prowadzić konie – odparł H~eron szorstko – ale nie chcę żadnych latarni. Nie wiemy, czy kto nie czatuje na nas poza drzewami, by przedziurawić kulką głowę mnie lub tobie, sierżancie. Nie trzeba robić z siebie celu, nieprawdaż? Pozwól woźnicom prowadzić konie przy pysku, a i żołnierze, którzy mają białe wierzchowce, niech zsiądą z siodła i idą przodem. Może białe konie poprowadzą nas w tych przeklętych ciemnościach.

A gdy robiono przygotowania, by wypełnić jego rozkaz, zapytał:

– Czy daleko jeszcze do kaplicy?

– Nie może już być daleko, obywatelu. Cały bór nie ma więcej jak pięć mil, a już zrobiliśmy dwie od czasu, gdy wjechaliśmy w las.

– Cicho! – zawołał nagle H~eron. – Co to jest? Czy nie słyszycie?

Wszyscy umilkli, ale konie były niespokojne; gryzły wędzidła, grzebały nogami i rzucały głowami niecierpliwie. Nadsłuchującym zdawało się, że słyszą brzęczenie uzd, tupot po rozmokłej drodze, parskanie koni i oddech ludzki daleko pomiędzy drzewami.

– To obywatel Chauvelin i jego ludzie – zauważył sierżant.

– Cicho! Chcę słuchać! – padł krótki rozkaz.

I znów wszyscy wytężyli słuch. Ludzie nie śmieli nawet oddychać i ściskali wędzidła, by uspokoić konie. Doszło ich znów słabe echo tupotu końskiego.

– Tak, to Chauvelin – szepnął H~eron, niezupełnie przekonany o tym, co twierdził – myślałem, że dojeżdża już do pałacu o tej porze.

– Może jedzie stępa… jest bardzo ciemno, obywatelu H~eronie – rzekł sierżant.

– W takim razie naprzód! Im prędzej się z nim połączymy, tym lepiej.

I cały pochód ruszył znów w drogę.

W głębi karety Armand i Małgorzata ścisnęli się za ręce.

– To de Batz ze swymi przyjaciółmi – szepnęła cicho.

– De Batz? – spytał przerażony, a nie rozumiejąc, czemu mówiła nagle o de Batzu, pomyślał ze zgrozą, że przeczucie się spełniło, i że postradała zmysły.

– Tak, de Batz – odparła. – Percy posłał mu przeze mnie list, prosząc go, by spotkał się tutaj z nami. Nie oszalałam, Armandzie – dodała spokojnie. – Sir Andrew zaniósł list Percy'ego de Batzowi w dzień naszego wyjazdu z Paryża.

– Wielki Boże! – krzyknął Armand, otaczając ją ramionami. – Jeżeli Chauvelin i jego eskorta zostaną zaatakowani, to…

– Tak – dodała – jeżeli de Batz zaatakuje Chauvelina i bronić mu będzie wstępu do pałacu, zastrzelą nas, Armandzie, a Percy…

– Ale czy delfin znajduje się w pałacu d'Ourde?

– Podobno go tam nie ma.

– Czemu zatem Percy prosił o pomoc de Batza?

– Nie wiem – szepnęła bezradnie. – Gdy pisał ten list, nie mógł zgadnąć, że służyć będziemy za zakładników. Spodziewał się może, że pod osłoną ciemności i w zamieszaniu bitwy zdoła uciec, ale teraz, gdy my tu jesteśmy…

– Słuchaj! – przerwał Armand, chwytając ją nagle za ramię.

– Stój! – rozległ się głos sierżanta.

Nie mogło już być wątpliwości. Tupot stawał się coraz bliższy. Jakiś człowiek biegł ku nim co tchu. Przez chwilę panowała głęboka cisza; nawet wiatr ucichł i deszcz przestał szumieć. Niespokojny głos H~erona przerwał chwilowy pokój.

– A więc, co to jest? – spytał.

– Goniec, obywatelu, biegnie z prawej strony lasu – odparł sierżant.

– Od strony pałacu? Widocznie Chauvelin został zaatakowany i daje mi o tym znać. Sierżancie, czuwaj nad więźniami, jeśli ci życie miłe, i…

Reszta zdania uwięzła mu w gardle wskutek tak przeraźliwego napadu złości, że aż strwożone konie przysiadły na zadach. Przez kilka minut zapanowało wielkie zamieszanie, dopóki ludzie nie uspokoili drżących zwierząt.

Żołnierze wypełnili rozkaz i otoczyli zwartym kołem powóz Armanda i Małgorzaty.

Jeden z ludzi szepnął:

– Agent umie przeklinać, nie ma co mówić! Udusi go kiedyś furia…

Tymczasem goniec zbliżał się coraz bardziej. Zatrzymały go straże.

– Kto idzie?

– Przyjaciel – odparł, dysząc z wyczerpania. – Gdzie obywatel H~eron?

– Tu – odpowiedziano mu żywo. – Zbliż się.

– Latarnię, obywatelu – zaproponował jeden z woźniców.

– Nie, nie teraz. Gdzie jesteśmy, do diabła?

– Tuż koło kaplicy, obywatelu – rzekł sierżant.

Goniec, którego oczy przywykły do ciemności, zbliżył się do powozu.

– Brama pałacu – objaśnił urywanym głosem – znajduje się tuż na prawo, obywatelu. Przeszedłem właśnie przez nią.

– Powiedz mi – rzekł H~eron – czy to Chauvelin cię przysłał?

– Tak. Kazał mi powiedzieć, że dojechał do pałacu, ale Kapeta tam nie ma.

Cały stek przekleństw przerwał opowiadanie gońca. Ale ten ciągnął dalej:

– Obywatel Chauvelin zadzwonił do drzwi pałacu, otworzyła mu stara służąca; dom wydawał się całkiem nie zamieszkany, tylko…

– Tylko co? Opowiadaj dalej!

– Gdy przejeżdżaliśmy przez park, zdawało nam się, że nas śledzono. Słyszeliśmy za sobą wyraźnie tupot koni, ale nie można było nic dostrzec. A teraz, gdy biegłem z powrotem, znów słyszałem… Są inni w parku prócz nas, obywatelu – to rzecz pewna.

Urwał.

– Inni w parku? – zawołał H~eron drżącym głosem. – Czy możesz określić mniej więcej ilu ich jest?

– Nie, obywatelu, wiem tylko, że jeźdźcy włóczą się wkoło domu. Obywatel Chauvelin wziął ze sobą czterech żołnierzy do pałacu, a pozostawił tamtych na czatach. Ale prosi, abyś mu posłał więcej ludzi do pomocy. Tuż koło bramy znajdują się zabudowania gospodarskie; tam umieści konie na noc, a ludzie przyjdą do pałacu pieszo. Noc jest bardzo ciemna. Tak będzie lepiej dla bezpieczeństwa. – Goniec mówił jeszcze, aż tu w oddali las zaczął budzić się jakby ze snu, a powiew wiatru przyniósł odgłosy odmienne zupełnie od wycia dzikich zwierząt lub krzyku nocnych ptaków.

61
{"b":"108659","o":1}