Литмир - Электронная Библиотека

– Rozumiem. I to już wszyscy?

– Wszyscy, nie licząc służby. Ale służba na razie nie wchodzi w grę. Jest tam nasz stary znajomy Malachi, a poza tym dwie miejscowe kobiety. Obie poza wszelkimi podejrzeniami, jak mi się wydaje.

Joe Alex westchnął.

– Wybierałem się do Sunshine Manor, żeby napisać książkę – powiedział bezradnie. – Chciałem spokoju ukojenia nerwów, zerwałem dzisiaj z kobietą…

– Z panią Karoliną Beacon, wiem. Jutro zamieszka ona w Torquay, w hotelu „Excelsior”.

– O Boże! Więc i mnie szpiegujesz?

– Skądże! Po prostu, kiedy otrzymałeś zaproszę: do Iana, musiałem przejrzeć listę twoich znajomych. Mógłbyś przecież, nie wiedząc o niczym, dać się wykorzystać w jakimś celu, którego byś nie zrozumiał. To nie był brak zaufania do ciebie. Ale jeżeli ten anonim zawiera choć słowo prawdy, to tamci, kimkolwiek oni są, także przecież musieli postarać się o przejrzenie życiorysu Iana i listy jego przyjaciół. Chodzi im może o kontakt z nim, o przeszmuglowanie swojego człowieka do jego otoczenia, o zebranie informacji o jego życiu. Nikt cię o niego nie wypytywał?

– Nie – Alex potrząsnął głową. – Nikt, nigdy… – Zastanowił się. – Nie, na pewno nie.

– Właśnie. – Parker wstał. – To ciekawe, że żaden przyjaciół Drummonda albo Sparrowa ani nikt z ich dalszej rodziny nie stał się celem badań tych, którzy mogliby im zaszkodzić. Sprawdzałem to dosyć dokładnie, bo od tego miejsca mogłyby się zacząć nici prowadzące do ewentualnego kłębka. Ale nic takiego się nie dzieje. Trzeba przyznać, że przeciwnik, o ile istnieje, jest bardzo przebiegły. Dlatego każda informacja będzie dla nas bezcenna.

– Ale czy ja…

– Czytuję przecież te twoje książki. Jest w nich spostrzegawczość i zmysł matematyczny. Często są bardziej podobne do życia, niż ci się wydaje. Poza tym jesteś przecież rozgarniętym chłopcem, który trochę przeżył. A w końcu chodzi o Iana. To na pewno nie jest chwila, w której jego przyjaciele powinni zlekceważyć grożące mu niebezpieczeństwo, nawet jeżeli są szansę, że jest ono tylko wytworem czyjejś wyobraźni. Mój telefon domowy masz zapisany u siebie, prawda?

– Tak.

Inspektor wyciągnął z kieszeni kartkę papieru.

– Tu masz mój numer w Yardzie, a ten drugi, to numer posterunku policji w Malisborough. O ile pamiętam, jest to nieduże miasteczko odległe o dwie mile od posiadłości Drummondów. Jeżeli powiesz im, że chcesz ze mną rozmawiać, natychmiast cię połączą. Znajdą mnie od razu, bo wiedzą, gdzie mnie szukać. A za tydzień ja sam wpadnę na parę dni do Sunshine Manor. Wymogłem na Ianie, żeby nikomu nie mówił o moim zawodzie. Przyjadę jako jego kolega z czasów wojny. Zresztą stary Malachi zna i ciebie, i mnie z tamtych czasów. Ty też o tym będziesz musiał pamiętać.

– To nie będzie trudne – powiedział Alex. – Przynajmniej to jedno nie będzie trudne.

Odprowadził gościa do windy, a potem podszedł do okna i zobaczył pośród nocy czarny samochód oddalający się cicho wymarłą, jasno oświetloną ulicą.

III. Dziecko na szosie

Przytłumiony podwójną szybą zamkniętego okna szum motoru i miękki syk opon na mokrym asfalcie oddalił się i przygasł. Na dachy Londynu spadał z czarnego nieba drobny, bezgłośny deszcz. Joe Alex przymknął oczy. W pokoju było teraz cicho, tak cicho, że usłyszał własny spokojny oddech, i na chwilę zastygł w napiętym oczekiwaniu, bo wydało mu się, że oddech ten należy do kogoś stojącego za jego plecami. Ale po sekundzie zrozumiał swoją omyłkę, roześmiał się, opuścił firankę i z wolna podszedł do stolika. Stojąc, nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę i opadł na miękki fotel. Przez chwilę siedział pogrążony w myślach, potem podniósł szklaneczkę do ust i nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co robi, odstawił ją nie tkniętą na tacę.

– Wyobraźnia! – powiedział półgłosem, starając się włożyć w to jedno jedyne słowo jak najwięcej pogardy. – Wystarczy, żeby twój stary przyjaciel, który przypadkowo jest policjantem, poprosił cię o drobną przysługę i powiedział przy okazji parę słów o swojej pracy, pokazując równocześnie kartkę napisaną na maszynie Remington przez jednego z tysięcy nieszkodliwych wariatów, którzy co dnia wrzucają takie i tym podobne listy do skrzynek pocztowych, jak Anglia długa i szeroka – a oto natychmiast twoja wyobraźnia zaczyna budować obrazy najbliższej przyszłości, pełne krwi i trupów, z których najciekawszym jest twój drugi przyjaciel, towarzysz broni i jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich udało ci się poznać. A mimo wszystko tęskni w tobie coś za tym. Pragniesz, żeby po twoim przyjeździe do Sunshine Manor zaczęły się tam dziać rzeczy okropne, w których odegrałbyś decydującą, bohaterską rolę. Bądźmy szczerzy, chciałbyś, żeby tamci, kimkolwiek są, ruszyli do ataku i żebyś ty ocalił obu badaczy i zasłużył na podziw wszystkich obecnych, nie wyłączając Sary Drummond, o której nie przestajesz myśleć już od paru godzin, to znaczy od chwili, kiedy zobaczywszy ją na scenie zrozumiałeś, że już pojutrze spotkasz ją w ślicznym starym dworku, otoczonym romantycznym parkiem. Chciałbyś stać się w jej oczach bohaterem i dlatego wyobraźnia twoja w tej chwili odsłania ci obraz postaci skradających się nocą przez oświetlony księżycem park. Uciekają z planami wynalazków Drummonda i Sparrowa. A to właśnie ty zabiegasz im drogę. Błyskają ogniki wystrzałów, budzą się przerażone ptaki, ludzie-cienie walczą w milczeniu na śmierć i życie, słychać okrzyk bólu. Przez oświetlony księżycem klomb powraca do pałacu jeden człowiek. Jest pokrwawiony, ubranie ma w strzępach, włosy w nieładzie. Ale niesie odzyskaną teczkę z bezcennymi rękopisami. Ten człowiek to ty. Wchodzisz w krąg światła. Oni (a przede wszystkim ona) patrzą na ciebie. Zmęczony opierasz się plecami o ścianę i wyciągasz przed siebie teczkę. – Mam ją… – mówisz skromnie i w tych dwóch słowach zawierasz całe swoje bohaterstwo, bo wszyscy widzą i rozumieją, co się musiało dziać przed chwilą w mrocznym parku. A kiedy już wypełniłeś swój obowiązek, przybywa spóźniona policja, wpada Ben Parker ze swoimi ludźmi, a ciebie dopiero wtedy opuszczają siły. Słaniasz się. Podtrzymują cię i jakaś drobna dłoń podsuwa ci kieliszek whisky. Drobna dłoń… Wszystkie pachnidła Arabii…

Roześmiał się na głos i spojrzał w róg pokoju, gdzie stała otwarta maszyna do pisania ze swoją nieśmiertelną kartką i napisem: Rozdział pierwszy.

– Właśnie! – Rozdział pierwszy! Zamiast marzyć o tych wszystkich głupstwach, powinieneś je zręcznie umieścić tam, w twojej nowej książce, która ciągle czeka na to, żebyś ją napisał. Ale ja wiem, dlaczego nie możesz jej zacząć. Wszystkiemu winna jest Karolina. Tak, bądźmy z sobą szczerzy. Jesteśmy przecież sami w tym pokoju: ja z sobą. Czy kocham Karolinę?

Zastanawiał się przez krótką chwilę i potrząsnął głową.

– Nie. Chyba nie. Nie kocham Karoliny. Nigdy jej nie kochałem i pewnie nigdy jej nie pokocham. Nie będę zresztą już miał okazji. Ale żal mi jej. Żal mi siebie. Żal mi mojego przemijającego bezsensownie życia. Skończyłem dziś trzydzieści pięć lat i w ciągu tych trzydziestu pięciu lat nie stało się nic, co by usprawiedliwiło moje istnienie na ziemi. No, może wojna. Wtedy wiedziałem, że jestem potrzebny. Broniłem przed zagładą kraju, w którym się urodziłem, i sposobu życia, który jest mi bliski. Ale kiedy obroniliśmy wreszcie Anglię, straciłem sens w dniu, w którym zdjąłem mundur. I od tej chwili nie umiem, odnaleźć tego sensu. Może gdyby Karolina?… Moglibyśmy mieć dziecko, dwoje dzieci. Żyłbym dla nich. To by już było wiele. Bardzo wiele. A ten dom nie byłby nigdy taki pusty jak w tej chwili. Nie jestem tego zupełnie pewien, ale gdyby zadzwoniła teraz…

Spojrzał na telefon. I znowu, jak gdyby wypadki tej nocy posiadały nieuchronną celowość, której człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić, telefon zadzwonił.

Alex poderwał się z miejsca i przez chwilę stał nieruchomo, jak gdyby szukając słów, które musi powiedzieć Karolinie. Telefon zadzwonił po raz drugi. Szybko ujął słuchawkę i czując przyśpieszone bicie serca, powiedział:

5
{"b":"106973","o":1}