Литмир - Электронная Библиотека

– Dobrze, że zawsze to mam z sobą.

Lucy wyjęła lewą ręką rolkę bandaża elastycznego i zajrzała do walizki. – Nie ma nożyczek! Wyjęłam je rano. Trudno. – Odczepiła jeden z dwóch długich wąskich noży o lekko zgarbionych ostrzach.

– Niech pan łaskawie odwinie bandaż! – powiedziała do Filipa i podała nóż Drummondowi. – Proszę odciąć mniej więcej półtora jarda. – Filip rozciągnął bandaż i Drummond pochylił się, żeby go przeciąć, ale zaledwie dotknął nożem nagumowanego płótna, pękło ono jak bibułka.

– Nie miałem pojęcia, że to takie ostre! – powiedział ze zdumieniem.

– Powinien być nawet trochę ostrzejszy, tak żeby tkanki nie stawiały najmniejszego oporu. Oczywiście, to zbrodnia, że kroję nim bandaż. Teraz będzie już do niczego… Ale mniejsza o to, proszę tu ściągnąć bandaż, o tak, i nawijać równo, od prawej do lewej, w górę… – Filip ostrożnie wykonywał jej polecenia.

Kiedy opatrunek był już gotów, Lucy wstała i odsunęła lekko mężczyzn, którzy chcieli pospieszyć jej z pomocą.

– Nic mi przecież nie jest. Nie boli nawet bardzo… Za parę minut będę wiedziała, czy zrobić okład. Myślę, że może to się dobrze skończy już jutro. Przepraszam za kłopot, który sprawiłam. Ale tu naprawdę nie chodzi o mnie, tylko o moich pacjentów. Najmniejszy ból mięśnia, najmniejsza niepewność ruchu może spowodować nawet śmierć człowieka albo fiasko operacji. Nie wolno mi postępować inaczej…

Wśród zapewnień, że wszyscy będą jak najbardziej uradowani, mogąc jej pomóc, zeszła z kortu. Ruszyli ku domowi. Przodem Lucy i Sara trzymająca ją pod ramię, za nimi Filip z rakietami, a na końcu Alex i Drummond, który wziął walizeczkę.

– Spróbuję usiąść do maszyny i coś napisać… – powiedział Alex. – Dobrze mi zrobił ten spacer z tobą. Żałuję, Ianie, że tak rzadko się widujemy.

– I ja. Ale myślę, że teraz może jakoś nawiążemy znów do starych czasów. Za parę dni przyjedzie Ben i musimy się umówić na jakąś wspólną wycieczkę. Marzę o tym, żeby wybrać się na ryby do Szkocji. Ciągle nie mam na to czasu, ale teraz wierzę, że ten czas się w końcu znajdzie. Moglibyśmy pojechać we trzech i zamieszkać w którymś z tych ponurych zamków zamienionych na hotele. Co myślisz o tym?

– Jak najchętniej – powiedział Alex. – A co myślisz o tym, żebyśmy jutro rano wybrali się na ryby i postarali się złowić coś jeszcze obrzydliwszego niż to, co złowił twój przyjaciel, profesor Hastings?

– Znakomicie! Może to będzie małe przekroczenie dyscypliny pracy, którą sobie narzuciłem: od ósmej rano do południa, a potem od dziewiątej wieczór do północy. No, ale bywa i tak, że człowiek łamie prawa, którym chce podlegać. Dobrze! Umówimy się po kolacji, o której wyruszamy i jaki bierzemy sprzęt. Pokażę ci moje przybory. – Roześmiał się. – Trzymam je w laboratorium, w zamkniętej na klucz szafie, na której wymalowałem trupią czaszkę i napisałem: „Uwaga! Otwarcie grozi śmiercią!” Tylko Sparrow wie, że mam tam wędki.

Zbliżyli się do domu, weszli do sieni i jeden za drugim zaczęli wstępować po schodach prowadzących na piętro.

– Zaraz do ciebie wpadnę, kochanie! – powiedziała Sara zatrzymując się przed drzwiami Lucy. – Pomogę ci się rozebrać…

– Czy mam zawiadomić pana Sparrowa o pani wypadku? – zapytał Filip. – Jest w tej chwili w laboratorium lub u siebie w gabinecie.

– Nie. Za nic. Byłby zmartwiony tym, że mu się przerywa pracę. Nic mi nie może pomóc w tej chwili. Sama mu powiem, kiedy wróci do pokoju przed kolacją.

Lewą ręką nacisnęła klamkę.

– Dziękuję wszystkim. Saro, jeżeli będziesz taka dobra, to zaczekam na ciebie.

– Już idę. – Sara wzięła z rąk Drummonda walizeczkę i wstąpiła na próg. – Mogę przecież przejść do siebie przez twój pokój. Muszę tylko potem zejść i wydać dyspozycje służbie, to znaczy Norze, bo dziś sobota, a Kate poszła w świat zaraz po lunchu.

Weszła przepuściwszy Lucy i zamknęła drzwi za sobą. Alex uśmiechnął się do Drummonda i pokiwał przyjaźnie ręką Davisowi.

– Idę do siebie! – powiedział. – Po kolacji wpadnę do twojego gabinetu!

Wszedł do pokoju. Stanął i sięgnął do kieszeni papierosa. W paczce były już tylko dwa. Przypomniał sobie, że ma jeszcze jedną paczkę w walizce, i wyjął ją. Ale to nie wystarczy na dziś wieczór i na jutro, jeżeli miał w tym czasie pracować. Palił dużo przy pracy i gasił papierosy w połowie, zapalając często jeden od drugiego. Usiadł przed maszyną.

Zegar o słonecznym wahadle wygłosił za jego plecami trzy jednakowe złote słowa i ucichł, Alex spojrzał na papier: Rozdział pierwszy.

Zaczął rozmyślać. A gdyby… Wzdrygnął się, ale temat powracał nieprzeparcie: Cichy, stary dwór angielski, położony nad morzem i otoczony z trzech stron gęstym parkiem. We dworze kilka osób, dwaj uczeni, ich żony, kobiety sławne w swoich zawodach – lekarka i aktorka; mający dość dwuznaczne zamiary gość z Ameryki, poza tym przyjaciel z czasów wojny, będący autorem powieści kryminalnych… Młody sekretarz… Powikłania miłosne wewnątrz tego szczupłego grona… I nagle ginie człowiek… O północy pada strzał. A może nie strzał?… Wszyscy budzą się… podchodzą do drzwi… Kogo brak?

Wiedział już, kogo brak. Napisał sobie na kartce leżącej obok maszyny inicjały tej osoby. Potem zaczął się zastanawiać nad tym, kto ją zabił. Przez chwilę siedział w milczeniu, obliczając motywy i ich nasilenie. Niektóre z nich były oczywiste, inne ukryte, ale nagle olśniła go pewna myśl: tak, to był prawdziwy motyw do powieści kryminalnej, motyw prosty i jasny, a jednocześnie ukryty, oczywisty i niewidzialny, potworny w swojej prawdzie. Tak. Tylko ta jedna osoba mogła zabić!

Jeszcze raz pochylił się nad kartką i nakreślił na niej nowe dwie literki. Odkrył już swojego mordercę. Oczywiście trzeba będzie zmienić charakterystykę osób, może ich zawody, wiek, położenie posiadłości i kilka pomniejszych szczegółów. Ale cały problem był bardzo pięknie postawiony.

Pochylił się nad stołem, wziął nową kartkę i zaczął z grubsza dzielić książkę na części. Fałszywe tropy, alibi, motywy zabójstwa, tak, każdy z tych ludzi musi mieć tu coś do powiedzenia. A morderca będzie tylko jeden… może być tylko jeden: ten właśnie.

– Mam cię! – zatarł ręce. Wiedział już, że książka zostanie wkrótce napisana.

V. „Oto jestem!”

Kiedy zegar wydzwonił kwadrans przed ósmą, Alex wstał od maszyny i zaczął się przebierać do kolacji. Był bardzo zadowolony. W ciągu dwóch godzin książka zarysowała się z grubsza. Wszystkie wątki widział już przed sobą. Jeszcze tylko kilka uzupełnień planu i będzie mógł rozpocząć pisanie. Zawiązując krawat przed lustrem, roześmiał się do siebie i zrobił chłopięcą, błazeńską minę. To bardzo zabawne, że zamieni tę grupkę ludzi w grono podejrzanych, spośród których wyłoniony zostanie morderca i zamordowany. To nawet dobrze, że Parker zadzwonił do niego I że ujawnił mu delikatną atmosferę niebezpieczeństwa wiszącego nad Sunshine Manor. To wspomagało wyobraźni. Mogło zresztą stanowić uboczny wątek, oczywiście w zmienionych sytuacjach. Umył ręce i pogwizdując cichuteńko zszedł do salonu, gdzie zastał tylko jedną osobę.

Filip Davis uniósł się na jego widok z fotela, w którym przeglądał jakąś nie znaną Alexowi gazetę. Przed nim na stoliku, stała szachownica, a na niej figury porozstawiane, jak gdyby partner opuścił go przed chwilą pośrodku gry.

– Czy pracował pan trochę? – zapytał Filip. W ciemnym ubraniu i białej koszuli wydawał się jeszcze przystojniejszy niż po południu.

– Tak – powiedział Alex i wyciągnąwszy pudełko chciał go poczęstować papierosem.

– O nie, nie przed kolacją! – Miody człowiek zrobił lekki ruch ręką, jakby chciał odgrodzić się od wyraźnej pokusy. – To podobno fatalnie wpływa na apetyt. Oczywiście… – pospieszył z wyjaśnieniem – nie mówię tego, żeby psuć panu przyjemność z wypalenia go w tej chwili. Każdy człowiek dorosły ma swój pogląd na to, co nazywa małymi przyjemnościami.

– Na pewno! – Alex zapalił i wsunął pudełko do kieszeni. – Widzę, że pan ma dosyć oryginalne drobne radości. Czy gra pan sam z sobą?

16
{"b":"106973","o":1}