Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W zasadzie komisja bardzo się nie myliła – wiedział to sam. Ale wściekł się, że nie otrzymał na pożegnanie kapitana. Nikt jednak nie pytał go o opinię i wyleciał do obsługi kosmodromu jako trzydziestoletni porucznik z Purpurowym Sercem i wspaniałą listą osiągnięć.

W pewnym sensie wyszło mu to na dobre. Po katastrofie na „Wigginie” Werner znienawidził kosmos, w którym panuje druga zasada termodynamiki, co oznacza, że możesz pęknąć, a zawsze się znajdzie jakiś kretyn, który zaweźmie się, żeby utrupić okręt z tobą na pokładzie.

Z drugiej strony, znalazłszy się na dole, Adrew mógł z czystym sumieniem zanurkować w posępną i mroczną samotność.

Konserwował stację naprowadzania, zmieniał kobiety jak rękawiczki, galonami żłopał samogon pędzony przez mechaników z płynu hydraulicznego. Przesiedział tym sposobem na Ziemi całą straszliwą drugą kampanię marsjańską – pracował, pił, rżnął się, drwił ze starszych stopniem, dziwaczył i chodził do psychoanalityka. W końcu dowództwo bazy tak znienawidziło Wernera, że zaczęto szukać bardziej lub mniej legalnego sposobu pozbycia się go. W takim momencie bardzo na czasie pojawił się „Gorbowski”, który potrzebował speca klasy ekstra. A Andy emu ręce jeszcze nie drżały…

„Gorbowski” był eksperymentalnym prototypem, okrętem nowej klasy, na którym planowano przetestować stary jak świat pomysł zero-T. Prognozowano, że wygenerowawszy dokoła siebie odpowiednie pole, pojazd ten będzie mógł przekłuć czy też zakrzywić przestrzeń, by zdematerializowawszy się gdzieś na skraju Słonecznego, wyskoczyć niby diabeł z pudełka nie wiadomo gdzie. Szczegóły budowy „Gorbowskiego” były utajnione, ale sama koncepcja otwierała wszystkie serwisy informacyjne, uznano również powszechnie, że jej realizacja należy do kategorii działań heroicznych i epokowych. Dziennikarze podkreślali fantastyczną odwagę załogi, rozwodząc się nad wspaniałymi detalami bojowej przeszłości badaczy-ochotników.

Niektórych z nich Andrew znał i uważał niekoniecznie za odważnych, ale za co najmniej szalonych. Dowództwo uważało z kolei, że to on jest szurnięty, stąd zaczęły się naciski, by stanął w szeregach badaczy. W odpowiedzi Werner przeklinał po rosyjsku i wykonywał nieprzyzwoite gesty. Po jakimś czasie naciski ustały, ale pewnego dnia, kiedy Andy, udręczony kacem, wlókł się na służbę, dogonili go mechanicy i zaczęli mu chóralnie gratulować. On mimo pękającej głowy rzucił się do najbliższego terminala Sieci, odnalazł blok wiadomości i zgłupiał. Z ekranu gapiła się nań jego własna posępna fizis, a czyjś obcy głos piał z zachwytu, opisując wspaniałego speca, który właśnie złożył podanie o przeniesienie na stanowisko starszego technika „Gorbowskiego”. Pismacy tłoczyli się także przy bramie bazy.

Werner obrzucił mechaników niemiłym spojrzeniem, oni zrewanżowali się manierką z berbeluchą. Andrew mocno do niej przylgnął, zmarkotniał jeszcze bardziej i stracił nad sobą kontrolę.

Dziennikarzy uchroniła przed ciężkimi kontuzjami nienaruszalna reguła – żadnych speckostiumów poza murami bazy. Pomimo to Werner i tak pokruszył kilka żuchw. Nie miał wprawy w bójkach, więc bił z całej siły, żeby nie trzeba było poprawiać. Potem rozpędził zbliżający się do miejsca incydentu patrol policji, wpadł do gabinetu dowódcy, urządził piekielną awanturę, wybił ząb, złamał żebro i wyszarpał garść włosów.

I trafił przed trybunał.

Potem śmiał się, opowiadając tę historię Raszynowi i Borowskiemu. Miał sporo szczęścia, mógł stanąć pod murem albo trafić na uranową katorgę, najprawdopodobniej z podobnym skutkiem. Ale Andrew albo coś ukrywał, albo jego szczęśliwa gwiazda świeciła wtedy mocnym blaskiem.

Z jego słów wynikało, że pierwszą osobą, która odwiedziła go w celi, był kapitan Reez, dowódca „Gorbowskiego”. Leć z nami, poruczniku – miał ponoć powiedzieć. – Jak nie, to cię załatwią te gnojki. Z nami masz jakąś szansę, bo my, skazańcy, mamy to w dupie. – Nie rozumiem – odparł Andrew. No, połowa załogi urwała się spod trybunału – wyjaśnił kapitan. – A pozostali są pieprznięci. Co ty, myślisz, że ktoś normalny zgodziłby się z własnej woli robić jako tester statku zero-T? Z twoimi zdolnościami i paluchami tak genialnie spieprzymy to gówno, że testy i badania nie skończę się przez sto lat.

Werner ponoć podrapał się po głowie, bo dowódca „Gorbowskiego” zaczynał mu się podobać.

Będziemy się kręcili przy orbitalnym doku i sabotowali całą operację – ciągnął kapitan. – Wiadomo, że ten zero-transport to majaki. Ja w to po prostu nie wierzę, a taki spec jak ty jest dla nas zbawieniem. – A jeśli mi się nie uda? – zapytał Andrew. Dowódca eksperymentalnego statku wzruszył ramionami. I tak nam jest wszystko jedno – powiedział. – I tak musimy odlecieć za Cerbera. A za granicami Słonecznego nikt nas nie zmusi do robienia czegoś, czego sami nie będziemy chcieli robić. Nie dręcz się. Oni sądzą, że jestem prawdziwym psycholem i tylko czekam, żeby wygrzać w podprzestrzeń. A ja jestem ledwie zwykłym alkoholikiem. Tchórz jestem i gnój. Służyłem na desantowcu, zrzucałem ludzi na powierzchnie planet. Ale raz schlałem się do utraty tętna i udusiłem swojego nawigatora, fajną taką kobitę. Wydawało mi się, że steruje nie tam, gdzie trzeba. Usiadłem sam za sterami, zacząłem skręcać i własnym odrzutem spaliłem trzy kutry desantowe. No i myślę sobie: „Brawo, nalatałeś się!”. Wtedy coś mnie olśniło. Połączyłem się z dowództwem i zameldowałem, że mam taką sprawę: nie mogę dłużej wojować z cywilami, wolność dla Marsa i takie tam. I że na znak protestu spaliłem trzy setki bohaterskich desantowców, i dobrze im tak, krwiopijcom. A sam zacząłem rechotać. Trzaski – wpakowali mnie do świrowni na badania. No i – wyobraź sobie – wykryli jakieś porażenie czegoś tam we łbie. Pewnie z przepicia. Dlatego nie dali mi czapy. Ale trzy lata w szpitalnej izolatce też mogiła, tyle że ze światłem. Takiego właśnie dowódcę możesz mieć, poruczniku. Ale dowódcą jestem dobrym. Zwłaszcza że już nie biorę kropli do ust, wyleczyli mnie. To jak, zgadzasz się?

Andrew, nie patrząc, podpisał jakieś papiery, zgodnie z którymi wykonanie egzekucji przesunięto na czas nieokreślony. Wzmocniony konwój doprowadził go do zamkniętego ośrodka treningowego. Właśnie wbił się w komputer ochrony i szykował ucieczkę, gdy przyjechał po niego adiutant Moser z tajnymi rozkazami admiralicji. Wyrok skrócono do piętnastu lat w zawiasach, stopień i nagrody zostały przywrócone. Okazało się, że na statku flagowym Grupy F miała miejsce bójka i starszy technik, kapitan Schacci, zalany łzami i smarkami, na kolanach błagał admirała, by ten nie posyłał go na dół. A Raszyn przede wszystkim zwrócił się do kadr admiralicji z pytaniem, gdzie służy obecnie porucznik Werner.

Siedzi – padła odpowiedź. Za co? – zdziwił się Raszyn. Napaść na starszego oficera. Chyba zamalował w pysk dowódcę bazy. – Za to powinno się nagradzać medalami – rzucił niedbale Uspienski. – Proszę mi go znaleźć. A ja przez ten czas pogadam z admirałem floty i załatwię formalności.

Nie bardzo wiedząc, czy spalić się ze wstydu, czy skakać z radości, Andrew wszedł na pokład okrętu flagowego. Nie wiedział również, co powiedzieć Raszynowi i jak mu podziękować. Werner nadal nie lubił kosmosu, ale rozumiał, że jego jedynym ratunkiem jest praca. I na pewno miał dług wobec admirała. Admirałem, któremu z niewiadomego powodu nagle stał się potrzebny.

Już po dobie spędzonej na „Skoczku” Andrew rozkwitł. Ożywiło go tak niesamowicie skomplikowane zadanie, które dostał do wykonania. W zamian Raszyn nie gniewał się na niego, a dokoła Werner miał wspaniałych ludzi, elitę Grupy F. I była tu też piękna kobieta-nawigator, której Andrew chyba też przypadł do gustu. Życie nabrało sensu. A to, że znalazł się w jądrze najprawdziwszego antypaństwowego spisku, wcale go na razie nie dręczyło. Nie wierzył przecież, że opór może trwać długo i mieć tak ostry charakter. Myślał, że to wszystko jest rodzajem gry i Raszyn po prostu usiłuje przewidzieć nieprzewidywalne. Andrew nie był głupcem, tylko niepoprawnym romantykiem i szczerą duszą.

15
{"b":"102797","o":1}