Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Trzasnęła łamana prawa ręka. Dlaczego jeszcze nie straciłam przytomności? – pomyślała Linda, wypluwając z ust kawałek skóry i skręconymi palcami lewej dłoni rozszarpując czyjeś gardło. Nad nią, zasłaniając niebo, pojawiła się postać z uniesionym nad głową ogromnym kamieniem. No i koniec – pomyślała Stanfield, zamykając oczy. Coś tępego i jakby rozżarzonego przebiło jej pachwinę. Z gardła wyrwał się jęk, pierwszy dźwięk od początku bezgłośnej potyczki.

Kamień opadł.

* * *

Ive wylądowała kutrem w bagnie dzielącym tamę od miast. Raszyn, nie odzywając się słowem, wyskoczył na zewnątrz i szybko pomaszerował po zapieczonym na asfalt błocie. Lloyd zerknął na Candy, ta skinęła głową i doktor odpiął pasy.

– Proszę wziąć – powiedział Andrew, podając etnografowi swój mauser.

Uczony skinął głową w podziękowaniu, chwycił broń i pobiegł za admirałem.

Werner podszedł do Ive i objął ją z tyłu.

– Koszmarny dzień – mruknął, przywarłszy policzkiem do jej włosów. – Straszliwie długi i bezsensowny.

– Myśmy to zrobili – powiedziała Candy. – Przez nas wszystko się zaczęło i my to skończyliśmy. Z minimalnymi stratami.

– Dziwne. Nie znałem cię takiej…

– Jakiej? – zapytała twardo.

– Wydaje mi się, że przez całe życie znałem Ive Kendall. Ale kapitan-porucznik Kendall nie znam wcale.

– Będziesz musiał poznać – zauważyła oschle.

Siedziała przy swoim pulpicie skoncentrowana i przygotowana na wszystko, z rękami na desce kontaktowej. Jej palce lekko podrygiwały.

– Odpręż się, kochana – poprosił Andrew. – Już wszystkich zabiliśmy.

– Nie mów my… techniku.

– Aż tak?… – Werner odsunął się nieco.

– Sam tego chciałeś. Bardzo się starałeś, żeby się nie pobrudzić. Cały czas mi mówiłeś, jak ci się znudziła wojaczka. Ciągle o tym mówisz, kiedy jesteśmy razem.

– Przecież to prawda, kochanie.

– Wiem. Dlatego nie trzeba mówić my. Pilnowałeś napędu, utrzymywałeś łączność… Wspaniale! Ale nikogo nie zabiłeś. Jesteś z siebie zadowolony?

– Co ci się stało?!

– Gardzisz mną! – wykrzyknęła Candy. – Mówisz, że mnie kochasz… Nie wiem, może tak. Ale masz rację, że pokochałeś zupełnie inną kobietę. Spokojną, przytulną domową babę, nie tę, która prowadzi okręty. I nie chcesz wziąć nas obu, i tej, i tamtej. Wolisz z babą, możesz się jej wyżalić, opowiedzieć, jak wiele przeżyłeś podczas wojny, jaką masz pokancerowaną duszę… A ja nie mogę, rozumiesz? Nie mogę codziennie być tylko babą! Ja też chcę się komuś wypłakać. Ale nie tobie w rękaw. Ponieważ ty tu jesteś nasz najbardziej nieszczęśliwy i najbardziej kontuzjowany. Inwalida sił kosmicznych… A to, że mnie też to boli, że mi wstyd i że się brzydzę, to cię nie dotyczy!

– Wcale tak nie jest – powiedział Andrew czule, ale nie za bardzo pewnie. – Przecież wszystko rozumiem…

– Wątpię. Szkoda, że nie widziałeś swojej twarzy przed chwilą… Widzisz… kochany. Widzisz, kochany, ja myślę sobie tak. Przed nami jest jeszcze masa różnych bojowych akcji. Tego się nam nie uda uniknąć. 1 jeśli codziennie będziesz okazywał swój stosunek do tego, co robimy… Nie wiem. Raczej poproszę Raszyna, żeby ciebie ze sobą nie brał. Niech cię wyśle gdzieś do Tyłka. A potem, kiedy się wszystko skończy, znowu będziemy razem i znowu będziemy się mocno kochać. Tyle że, wybacz, ale ja za ciebie potem nie wyjdę. Po pierwsze, teraz i tak prawie nikt się nie żeni poza Żydami, a po drugie, nie potrzebuję męża: żywego wyrzutu sumienia.

– Ależ czym ja cię tak uraziłem? – jęknął Werner.

– Swoim odżegnywaniem się od grzechów – odparła Ive, patrząc gdzieś przez ekran. – Swoim cholernym rosyjskim unikaniem brudu. Przecież dlatego stałeś się technikiem, żeby w razie czego powiedzieć: A ja nie mam z tym nic wspólnego! A ja nikogo nie bombardowałem, nie rozstrzeliwałem, ja tylko śrubki i druciki… Ażeż twoja mać! Jak ty mi przypominasz Raszyna!

– Przecież go… – wymamrotał oszołomiony Andy.

– Tyle że z nim nie sypiam – zauważyła Ive. – I nie będę miała z nim dziecka. Inne stosunki, rozumiesz? I mam w nosie, że on po każdej walce upija się u siebie w kajucie. Siedzi, chleje i użala się nad sobą: Ach, jaki jestem biedny i nieszczęśliwy, znowu kogoś załatwiłem! Nie chciałem, a tak wyszło! Cała grupa to wie, tylko wszyscy milczą. A mnie się znudziło milczeć. Dlatego jak się wszystko skończy… – Oderwała ręce od deski i zasłoniła nimi twarz.

Andrew pochylił się, zluzował stoper pod fotelem Ive i obrócił ją do siebie.

– Nie chciałem cię skrzywdzić – powiedział z mocą. – Po prostu czegoś nie rozumiem. Wybacz mi, proszę.

– Kiedy to wszystko się skończy – szepnęła – on się odwróci i sobie pójdzie. Pić wódkę, żałować i się kajać. Taki szlachetny i współczujący. Po Marsie położył się i patrzył w ścianę… Właśnie tak. I wszyscy będą go głaskali po główce, pocieszali i mówili, że jest wspaniały. A my dostaniemy po blaszce na pierś i powiedzą: Na razie, dzieci. Bo my jesteśmy źli i bez sumienia, Andy. Ja, Michael, Jean Paul, nawet Tyłek… Jakkolwiek to się skończy, w twarz będą się do nas uśmiechać, a za plecami robić miny. Bo my nie mamy, proszę państwa, takiego zwyczaju, żeby przeżywać na oczach ludzi. Zalewać się łzami!

– On się nie zalewa łzami…

– Zalewa! – tupnęła nogą Ive. – Ty też się zalewasz. Ciągle siebie żałujesz. Jakby cię ktoś do floty na siłę zaciągnął, jakby na twoich rękach nie było krwi, jakby… A, nieważne! Ale możesz mnie też pożałować. Taką, jaką jestem! Mnie, najlepszego pilota na cruiserze! Całego w medalach i krwi! Tak, wykonywałam rozkazy! Wszystkie! A ty gdzie byłbyś teraz, kochany, gdyby nie ja? I gdyby nie inni tacy jak ja? Bezduszni i nieczuli?! Żołnierze?! Zabójcy?!

– Skończ z tą histerią – powiedział ktoś cicho za jej plecami.

Werner odwrócił się gwałtownie. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy na SDO przyszedł Raszyn. Jego twarz przypominała kamień. Na ręku ostrożnie, jakby to było dziecko, trzymał czarny plastykowy worek.

– Przepraszam – wykrztusiła Candy i odwróciła się do pulpitu. Andrew wolno odszedł, przycupnął w kącie sterówki i opuścił głowę na skrzyżowane ręce.

– Phil! – zawołał admirał, kładąc worek na podłodze i kierując się na swoje miejsce. – Gdzie jesteś?

– Idzie na lądowisko – podpowiedziała Ive.

– Schodzę – odezwał się Essex.

– Nie zmęczyłeś się? Masz jeszcze parę?

– Mów, czego chcesz?

– Odłóż lądowanie. Grupa startuje. Cel powierzchniowy. Okrągły i płaski. Wróć, nie płaski. Wklęsły półsferyczny. Tryb: wypalanie. Promień półsfery… – Raszyn zamyślił się. – Trzydzieści kilometrów. Punkt początkowy promienia: ruiny świątyni w centrum miasta. Nie, zostawić świątynię. Lepiej coś metalowego. Tak! Ten metalowy posąg w centrum miasta.

– Sprecyzuj, jakiego miasta – rzeczowo zażądał Tyłek.

Raszyn zacisnął szczęki. Na policzkach poruszyły się mięśnie.

– Miasto Moskwa! – wyrzucił z trudem.

Na kilka sekund w eterze zapanowała cisza.

– Proszę sprecyzować promień półsfery – powiedział Essex w końcu.

– Mówiłem przecież! Trzydzieści kilometrów. Trzeba wypalić to żmijowisko do cna, Phil. Żeby nikt tu nie został. I nic. Na zawsze, rozumiesz?

– Rozumiem, Aleks. Ale wiesz… Poczekaj sekundę, poderwę całą grupę.

– Czekam – westchnął Raszyn, uderzając plecami w oparcie fotela.

Ive rzuciła przez ramię spojrzenie w głąb pomieszczenia. Andrew siedział nieruchomo w kącie. Podniósł głowę i patrzył teraz w ścianę, kąsając dolną wargę.

– Mam – zameldował szef sztabu. – Systemy się grzeją. Start za pięć minut. Posłuchaj, Aleks, jeśli mam zakładać siłę impulsu na trzydzieści kilometrów, i to półsferycznie, to głębokość leja w centrum będzie wynosiła niemal kilometr. Może jednak płaski cel, co? Nie wypalanie, a przyżeganie? I tak zetniemy grunt na dobre 20 metrów w głąb.

50
{"b":"102796","o":1}