Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– W pierwszym wszyscy. W drugim wszyscy. W trzecim wszyscy.

– Świetnie. Idziemy dobijać. Dystans pięć metrów. Tyralierą. Nie marnować ładunków. Przewodnik do mnie.

Chłopak podsunął Lindzie pod nos prymitywnie narysowaną mapę okolicy i podkreślił pazurem następny obiekt.

– Co za brudas z ciebie – powiedziała do niego Stanfield. – Ale jak cię wymyjemy i wyczyścimy…

Pod stopami maszerującej tyraliery z trzaskiem pękały czerepy rannych mutantów.

* * *

Zmierzchało już, kiedy oddział Lindy przekroczył wysoki betonowy nasyp. Astronauci zobaczyli nieprawdopodobnie piękną lustrzaną gładź jeziora.

– Koniec – powiedziała kapitan Stanfield. – Ci są ostatni. Końcowy akord.

Na skraju wału po uszy w wodzie ponuro stała czwórka mutantów. W zębach trzymali noże, a rękami ostrożnie zagarniali wodę przed sobą, żeby wiatr nie zniósł ich na głębinę.

Przewodnik niespiesznie przykucnął i wpatrzył się w sterczące nad powierzchnią liszajowate, oblazłe z naskórka łysiny. Najbliższa ozdobiona była tatuażem w kształcie prawosławnego krzyża.

– Wasia! – zawołał chłopak niemal z radością. – Wypluj nóż, Wasia! Poznajesz mnie?

Wytatuowany chwycił swoją mizerną broń w rękę i wyszczerzył spiłowane w trójkąty zęby.

– Tylko demony wam pomogły! – wychrypiał. – Ale za to odbiorą wam wasze dusze. A z nami jest Bóg!

– Z nami Bóg! – nierównym chórkiem przez zęby poparła go pozostała trójka.

– Nie macie żadnego Boga – spokojnie powiedział przewodnik. – Co to za Bóg, który nie pozwala zabijać swoich, a każe obcych?

– Wy nie jesteście ludźmi – odparł mutant. – Jesteście bezbożnikami. Nie ma dla was miejsca na świętej ziemi. Po nas przyjdą inni. Pomszczą nas.

– Przecież ty byłeś normalnym facetem, Wasia – rzekł z wyrzutem chłopak.

– Otrzymaliśmy znak. Cud. Bóg powiedział, że teraz jest czas.

– Potwór – podsumował przewodnik. Wstał, odwrócił się do astronautów i wykonał wyrazisty gest kantem dłoni po gardle.

Daleko na południowym wschodzie, gdzieś nad byłą autostradą E-95, rozległo się charakterystyczne brzęczenie i zapłonął pomarańczowy płomień. Essex dobijał słabymi impulsami wycofującą się do Moskwy grupę mutantów, liczącą już tylko jakieś dwieście – trzysta osobników. W niebie nad strefą rażenia można było wypatrzyć białe kółko – to admiralski kuter krążył, naprowadzając „Rocannona-2” na cele.

– Dorwali się staruszkowie – mruknął któryś z astronautów.

Linda podeszła do brzegu i zbliżyła do lustra wody rękę z czujnikiem obrony chemicznej.

– W porządku – powiedziała. – Przy okazji się wymyjemy.

Jej speckostium był zachlapany krwią i błotem od stóp do głów. Stanfield położyła więc mauser na betonie i weszła do jeziora. Mutanci, wytrzeszczając przerażone oczy, cofnęli się, dwaj od razu zaczęli tonąć. Nieustraszony Wasia uderzył Lindę nożem w szklane oko maski, ale ostrze się złamało. Kapitan niespiesznie chwyciła go za gardło i ścisnęła palce. Dał się słyszeć chrzęst kręgów szyjnych, po czym głowa mutanta zwisła bezsilnie. Stanfield puściła martwe ciało, a gdy to wypłynęło plecami do góry, chwyciła następnego wroga za ramię i tylko dotknęła go palcem w skroń. Trzeciego uderzyła otwartą dłonią w obrzydliwie sterczące otwory nosowe. Czwartemu już nie musiała pomagać – utopił się ze strachu.

Linda przykucnęła, zanurzyła głowę, po czym otrząsnęła się i wyszła na brzeg.

– Wspaniała woda! – powiedziała, odpinając maskę. – Patrzcie!

Astronauci pochylili się nad jej czujnikiem.

– Ale wypas! Jak na Wielkich Jeziorach!

– A mówili nam, że tu nawet karaluchy wyzdychały…

– Czytaj więcej takich pierdół!

– Ale nas w konia robią, nie?

– Jak chcecie, chłopaki – mruknęła Stanfield – ale póki słońce nie zaszło, popływam sobie. Nie wiadomo, kiedy znowu trafi się taka okazja…

– A my?

– Płyńcie. Pluton, pozwalam się kąpać. Pół godziny.

– A jak ktoś nas w tym czasie z tyłu…? – zapytał ktoś i zerknął na przewodnika.

Ten usiadł na betonie, rozpiął kurtkę, wyjął z kieszeni dziwacznie haftowany kapciuch, krótką drewnianą fajeczkę i zaczął ją niespiesznie nabijać. Na jego obliczu malowało się wielkie zadowolenie.

– Mówię przecież, że praca skończona – uśmiechnęła się Linda. – OK. Na wszelki wypadek zorganizujemy wartę. Bosmanie, proszę wykonać, wyznaczyć kogoś.

– Tak jest, pani kapitan, madam.

Stanfield wydostała się ze speckostiumu i z ulgą cisnęła nim o ziemię. Zadowolona przeciągnęła się całym ciałem. Zdumiony przewodnik wypuścił z ust fajeczkę.

Linda zanurkowała i na długo zniknęła pod taflą jeziora.

– Wspaniale! – krzyknęła, pojawiając się dobre dwadzieścia metrów od brzegu.

– Ciepła – powiedział z niedowierzaniem jeden z astronautów, próbując wodę stopą. – Nieźle.

– Łyknij – poradziła Stanfield. – Nie dość, że ciepła, to smaczna.

– A można?

– Nie wierzysz analizatorowi?

– Analizatorowi wierzę, nie wierzę oczom. Chłopaki, czy my naprawdę jesteśmy na Ziemi? Może to jakaś inna planeta?

– To jest po prostu inna Ziemia – rzucił ktoś. – Hej, pani kapitan, proszę daleko nie odpływać!

– Ale ja wzdłuż brzegu.

– Dobra, dobra!

Słońce już niemal dotykało lustra jeziora i to mieniło się cudnymi błyskami. Linda nieraz widziała jeziora w Kanadzie i na Wyspach Brytyjskich, nawet kąpała się w nich, ale tam woda była jakaś twarda i nieprzyjazna. A tu przyjemnie opływała rozgorączkowane ciało, wrażenie było z gatunku tych niewysłowionych. Wręcz seksualne.

Stanfield płynęła, czując, jak woda zmywa krew i błoto minionego dnia. Jakby wróciła do swojej młodości, szalonej i nierozsądnej, w której splotły się bójki i zgrupowania, treningi na wytrzymałość i stres ciągłego oczekiwania śmierci, kiedy każdą chwilę człowiek chce przeżyć tak, jakby była tą ostatnią. I teraz, wsłuchując się w swoje odczucia, rozkładając je na części, Linda po raz pierwszy zrozumiała, jak głęboko siedziała w niej zawsze chęć zabijania, która doprowadziła lekkomyślną dziewczynkę do koszar desantu. Dziś odegrała się na mutantach za wszystko. I za nieudany pierwszy rajd na Marsa, i za przeżyty gwałt, i za to, że przez całe lata musiała znosić zwierzenia takich samych psychopatów, nagradzając ich zamiast uderzeniem w głowę ciepłem, zrozumieniem, dobrem…

Gęsto otaczająca brzeg zieleń nagle rozstąpiła się i Stanfield ujrzała niewielką plażę. Tama została daleko za nią i tylko radosne wrzaski potwierdzały, że pluton nie ruszył się z miejsca i że wszystko tam w porządku. Kapitan skręciła do brzegu i z cichym jękiem opadła na piasek.

Na niebie zapłonęły już pierwsze gwiazdy. Czy to się dzieje naprawdę? – pomyślała Linda, głaszcząc mokrymi dłońmi swoje ciało, jakby chciała sprawdzić, czy to aby nie sen. – Co za gnoje z tych, którzy ukrywali przed nami istnienie takich miejsc, takich magicznych okolic… I ludzie tu, choć rzadko się myją, to całkiem mili i tak ich dużo… A my jak idioci, wierzyliśmy, że Ziemianie wymierają… Idioci.

Zaczęła szybciej oddychać, delikatnie pieszcząc swoje piersi i lekko szczypiąc sutki. Od strony tamy słychać było plusk wpadających do wody ciał i chóralny radosny śmiech. Linda rozsunęła nogi, nieco ugięła je w kolanach i wsunęła w siebie palec.

Wtedy potworne uderzenie w brzuch zgięło ją wpół. Linda przekręciła się, uniosła lekko na czworakach i bezskutecznie usiłując zaczerpnąć powietrza ustami, jednym uderzeniem wgniotła skroń skaczącemu na nią mutantowi. Drugą ręką zmiażdżyła czyjąś grdykę. Były sierżant desantu Stanfield z łatwością robiła takie rzeczy nawet bez wspomagania speckostiumu. Gdyby tylko powietrze… Trochę… Żeby tylko krzyknąć. Zawołać na pomoc.

Nagle mocno oberwała w głowę, rzucono ją twarzą w piach. Wściekle kopnęła do tyłu i tam trzasnęła czyjaś kość. Mutanci sypali się na nią z krzaków, jakby mieli tam swoje gniazdo. Linda kilka razy uderzyła z całej siły, nie żałując rąk. Wybiła sobie dwa palce, ale udało jej się rozrzucić napastników i wstała nad ich trupami wyprostowana. W końcu mogła odetchnąć pełną piersią, jednak przegapiła uderzenie w splot słoneczny drzewcem włóczni. Skądś nadleciał kamień i walnął ją w czoło tak silnie, że kapitan Stanfield zakręciło się w głowie. Upadła na plecy, a na nią od razu skoczyło dziesięciu wrogów. Przez zaćmiewającą rozum zbawczą falę niepamięci zobaczyła tuż przed oczami wyszczerzone trójkąciki ząbków i uderzeniem czoła wybiła je co do jednego.

49
{"b":"102796","o":1}