Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pan się z nią w końcu nie ożenił? – ostrożnie zapytał ZDO.

– Ja dziś jestem chłop, jutro trup – powiedział z goryczą admirał. – Jak to astronauta wojskowy. W miłości była gotowa na wiele, zwłaszcza że jak już spotkała się para zdrowych Rosjan… A potem się okazało, że z przyjemnością będzie rodziła moje dzieci, a za mąż nie wyjdzie za skarby. W sumie nie byłem nawet bardzo przeciwny. Rozumiałem ją. Normalne warunki do wychowania dziecka, pieniądze, ojciec zawsze obok… Tyle że Igorowi się trafił za bogaty ojczym. Zrobił z niego rozpieszczonego, kapryśnego chłopaka.

– Nie może mu pan wybaczyć, że się od pana odciął. – Borowski pokiwał głową ze zrozumieniem. – A wie pan, dlaczego tak postąpił? Powiem panu. Jemu, jak i wielu innym, nie podobają się porządki na Ziemi. Na Ziemi, która morduje tysiące kolonistów tylko dlatego, że ci chcą żyć sprawiedliwie.

– Nie bój się. Przylecą Obcy, to zrobią porządek – z wisielczym humorem odpowiedział Raszyn.

– Nie podoba mi się pański nastrój.

– Mnie też, Jean Paul.

– Nie znudziło się panu tańczenie pod muzykę jak z Ziemi zagrają? Jeśli tam wrócimy i zostaniemy zrehabilitowani, wybaczy im pan wszystko? Tę kurewską kiwkę. Przepraszam, ale daruje im pan?!

Admirał powiódł oczami po suficie, ale nie odpowiedział.

– Jakiś zasrany Rabinowicz go pożałował, a ten już w pełni szczęścia – rzucił Borowski w przestrzeń. – Już wszystkim wybaczył!

– Mieliśmy takiego pisarza, Lew Tolstoy – zaczął Raszyn. – Ja co prawda go nie czytałem, ale czytałem o nim. To był taki działacz, który tak rozpaczliwie propagował chrześcijańską tolerancję i powszechne wybaczenie, że zabroniono mu wstępu do świątyń. Przegrał swoją wojnę i umarł samotny, stary i chory.

– Do czego pan pije? – nie zrozumiał ZDO.

– Do tego, że aktualnie o powszechne szczęście troszczy się Rada Dyrektorów. Kiedy pojawi się ktoś, kto będzie się o to troszczył bardziej, zostanie wywalony z Ziemi. Chcesz umierać w samotności, Jean Paul?

– Ja – oświadczył z mocą Borowski – nigdy nie umrę w samotności.

– Pewnie! – uśmiechnął się dowódca. – Wy, Żydzi, jesteście liczniejsi niż karaluchy. No, nie bierz tego do siebie! Po prostu mam na myśli, że jeśli wpakujemy się w wojnę, to nie będziemy mieli prawa jej przegrać. Grupa F jest ciągle jeszcze silna. Wojna z nami rozłoży ziemską ekonomię. Niezależnie od tego, kto zwycięży, my czy Rada Dyrektorów, tam na dole wszystko się rozpadnie. Kto to poskleja? My?! Będziemy musieli pokierować ludźmi, będziemy musieli wskazać im drogi wyjścia z kryzysu, będziemy zobowiązani do przestawienia wszystkiego na nowe tory. Weźmiemy na swoje barki zarządzanie światem. Ale dokąd go zaprowadzimy? Masz jakieś pomysły? Program ekonomiczny? Hasła polityczne? Bazę ideologiczną?

– Mam bardzo silną motywację do tego, żeby uwolnić ludzi od monopoli. Proszę mi nie pakować kitu do ucha. Na cholerę nam hasła? Ludzie sami wszystko zrozumieją.

– Ludzie sami gówno zrozumieją – odparował Raszyn. – W ciągu ostatnich stu lat zostali tak zdemoralizowani, że mogą teraz tylko żreć i się walić. Przecież o wszystkim ktoś za nich decyduje! O wszystkim! Nie ma po co myśleć. Kiedyś pytałem sam siebie: Dlaczego w kosmosie jest tylu sensownych i myślących ludzi7. Wiesz dlaczego? Tu musisz trenować mózg, jeśli chcesz przeżyć. Na Ziemi już nie musisz.

– No to niech ich pan zmusi! – krzyknął Borowski. – Sam pan mówił, że wojna wszystko zniszczy! Będą musieli myśleć, aby przeżyć!

– Szczerze mówiąc, już w nich nie wierzę – powiedział spokojnie admirał. – Nie wydolą. Mają uschnięte mózgi.

– Za mało ich pan zna, szefie.

– A ty znasz ich lepiej?

– No… Mimo wszystko nas, Żydów, jest więcej niż karaluchów. Mam spory krąg znajomych.

– No to co? – żachnął się Raszyn. – Słuchaj, Jean Paul, co ty mnie, zmęczonego starca, popychasz do działania?

– A od kiedy potrzebuje pan popychania, żeby zacząć działać? – zapytał, krzywiąc się, pierwszy oficer. – Od kiedy pana znam, zawsze myślał pan o sobie na końcu, jeżeli w ogóle. Zawsze chodziło o innych.

– Przesada.

– Jak pan pracował z załogami? Ludzie modlą się do pana! Zrobił pan z nich prawdziwych ludzi!

– Modlenie się jest szkodliwe – zauważył admirał. – Człowiek się robi infantylny. A co do załóg, nie masz racji. Dobra załoga to podstawowy warunek, aby dowódca mógł przeżyć.

– Tak pan sobie wmawia – roześmiał się Borowski. – To bzdura, choć pan tego nie widzi. Ale ja tak…

– Jest pan okropnie bezczelny, commanderze. Pieprzy pan jakieś głupoty prosto w twarz admirałowi…

– Proszę posłuchać – powiedział ZDO, przysuwając się do Raszyna. – Rada Dyrektorów podłożyła panu świnię, żeby pana wywalić. Wujka Gunnara przepchnęli do rezerwy bez najmniejszych problemów. A pana, w końcu tylko dowódcę grupy, musieli kiwać. Dlatego, że ma pan inną reputację. Ma pan renomę. Ziemia ma pana za rycerza. I jestem pewien, że pójdzie za panem, jeśli tylko będzie pan twardy. Koniec, powiedziałem, co mogłem powiedzieć. Mogę odejść?

Przez jakiś czas admirał gryzł wargę.

– Wiesz, kto zaproponował, żeby okręty bojowe nosiły imiona postaci literackich? Nie prawdziwych, tylko wymyślonych? – zapytał w końcu.

– Jakiś chytry Żyd. Zapomniałem nazwiska, to ze sto lat temu.

– Wiesz, po co to zostało wymyślone?

– Oczywiście. Żeby zapomnieć. Odrzuciliśmy przeszłość, wszystko, co zostało za nami. Religie zostały wymazane, bo one doprowadziły do Kotłowaniny, no i była też Północ. A z literatury przeżyła fantastyka, inne książki miały w sobie tylko ból i nienawiść. Zgadzam się z tym pomysłem, driver. W końcu minęło sto lat i jakoś żyjemy.

– Tak sobie żyjemy, jak sam pan zauważył. – ZDO po raz pierwszy usłyszał w głosie Raszyna coś jakby starczą, bezsilną złośliwość.

– Możliwe, ale i tak jestem dumny, że „Skoczek” tak naprawdę nazywa się „Paul Atrydes”.

– Paul Atrydes doprowadził do pokoju we Wszechświecie. Ale najpierw musiał w tym celu rozpętać wojnę, która pochłonęła życie dziesięciu miliardów ludzi. Był arystokratą z dziada pradziada, był monarchą i dla niego to była betka. A dla nas…

– My jesteśmy żołnierzami, szefie. Dla nas to też jest normalne.

– Za cholerę nie jest normalne! – eksplodował Raszyn. – Nie chcę więcej walki!

– To się nie uda – powiedział spokojnie Borowski. – Zaczniemy od swoich, a skończymy na Obcych. Innym sposobem się nie uda. Niech pan zdejmie różowe okulary, driver. Dolecimy do Ziemi i czeka nas bój. Rada Dyrektorów nam nie wybaczy. Nie uwierzy w zagrożenie zewnętrzne. Będzie draka. I będziemy musieli zwyciężyć.

Admirał opuścił głowę.

– No to idę, co? – zapytał Borowski, wstając.

– Przynieś coś do wypicia – powiedział bardzo cicho Raszyn. – Proszę.

* * *

Średni Okręt Bojowy serii 100 „Paul Atrydes” znajdował się w połowie drogi do Ziemi, kiedy niemal przed samym dziobem wyrósł mu nieprzypominający wcale gwiazdolotu błyszczący, zakrzywiony wykrętas. Gdyby Raszyn nie zorientował się, z czym ma do czynienia, „Skoczek” błyskawicznie staranowałby zagadkowy obiekt. Oglądanie Obcego na zdjęciu to co innego, niż gdy wyskakuje na monitorze przeglądowym. W takiej sytuacji trudno uwierzyć, że dzieje się ona naprawdę… Dlatego Ive, siedząca przy pulpicie nawigatora, najpierw sięgnęła do oczu, chcąc je przetrzeć. Nieco dziwna reakcja jak na wojskowego kierującego okrętem pod silnym przeciążeniem, w dodatku mającego na twarzy maskę i hełm z wyświetlaczem.

Reszta załogi znajdująca się w tym momencie w SDO zgłupiała jeszcze bardziej.

Do staranowania pozostało jakieś trzydzieści sekund. W skali kosmicznej – zero. I zero szans na uniknięcie zderzenia. „Skoczek” widniał na wykazie admiralicji jako średni okręt bojowy, ale średni to i tak za duży na takie manewry. Gdyby Ive wpadła na pomysł obrócenia jednostki, cruiser walnąłby w Obcego środkiem burty, akurat na wysokości pomieszczeń strefy roboczej. O takich kolizjach mówi się: A może by tak zmienić okręt? Zresztą tępy dziób cruisera też nie był obliczony na takie uderzenia. Może lepiej walnąć we wroga pyskiem, lepiej dla załogi, ale wyloty baterii dziobowych – pa, pa!

35
{"b":"102796","o":1}