Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Admirał przekrzywił lekko głowę i uśmiechnąwszy się, dodał:

– No i to właściwie wszystko. Znowu działamy, panie i panowie! Pracujemy. W najbliższym czasie będziemy musieli sporo manewrować… Zresztą szczegóły otrzymacie w normalnym trybie, w zakresie dotyczącym każdego z was. Żegnając się, pragnę podziękować wszystkim, którzy w ciężkich chwilach nie utracili wiary w Grupę F i jej szczęśliwą gwiazdę. Dziękuję wam. I do widzenia.

Na monitorze pojawiły się bieżące informacje. Andrew z trudem oderwał rękę od poręczy i podniósł ją do twarzy. Po policzkach coś ciekło.

To były łzy.

* * *

Andy wyszedł ze strefy roboczej na pokład ładunkowy nieopodal głównej śluzy. Luk centralnego rdzenia otwierał się tuż przy podłodze i pierwszą rzeczą, jaką zobaczył Werner, były czyjeś pośpiesznie maszerujące po korytarzu nogi. Do śluzy mknęli niemal biegiem ZDO Borowski i nawigator Christoff Bulion. Obu wystawały spod pach pięciolitrowe butle tlenowe.

Gdy Borowski usłyszał, jak mlasnęła pokrywa luku, gwałtownie odwrócił się niczym zaskoczony na miejscu przestępstwa.

– Aaa, to ty – powiedział z ulgą. – Czołem. No i jak? Widziałeś gnojów? Ciekawe, co to za napęd?

– Jakiś antygraw – sapnął Andrew, wyłażąc przez okrągły otwór. – Och, dadzą nam popalić.

– Właśnie – przytaknął ZDO. – A nasi jakby powariowali. Wszyscy się tak ucieszyli, że nie musimy wojować z Ziemią… Jakby Obcy byli lepsi. Słuchaj, powiedz mi taką rzecz. Jaki kabel siłowy lepiej pracuje: osiemnaście bi dwa czy osiemnaście si osiem7.

– Si osiem lepiej trzyma maksymalne obciążenie. – Werner przykucnął, żeby zamknąć luk. – A bi dwa to po prostu dobry, niezawodny kabel. Przy okazji, nam w tej chwili nie jest do niczego potrzebny, a widziałem w magazynie dwie szpule.

– Potrzebujemy czterech – mruknął Borowski. – Dobra, zobaczymy, co oni tam mają.

– Po co komu tyle? – zdziwił się Andrew.

– Po to, że „von Rey” chce tyle za komplet uszczelek. Christoff, proszę iść na razie do kutra, ja muszę coś skonsultować… Powiedz, Andy, czy procesor marszowy z megadestroyera nie przyda się nam do czegoś? Oni powinni tam mieć rezerwowy, o ile go nie przepili, rzecz jasna.

– Łupimy „Gordona” czy jak?

– A co myślałeś? Przecież go oddajemy Rabinowiczowi. A, ty jeszcze nie wiesz wszystkiego. No to ci powiem, że Raszyn chce wykonać przyjazny gest.

Werner podrapał się po głowie. Ciągle jeszcze kiepsko szło mu myślenie i nie do końca rozumiał, co się dokoła niego dzieje, ale plan admirała brzmiał sensownie. ZDO czekał na odpowiedź. Andrew przejechał zamyślonym spojrzeniem po butlach, które tamten trzymał pod pachami.

– Możemy wziąć – uznał. – W najgorszym wypadku będą części zapasowe. Możemy go też później opylić Rabinowiczowi. O ile nie powystrzela nas przedtem.

– Robert to swój chłop – pokręcił głową Borowski. – Dogadamy się z nim. A co do tego opylenia, jak proponujesz, to też się zastanawiałem. Ale rozumiesz, najpierw trzeba by podpieprzyć procesor marszowy „Gordona”.

– Niedobrze – powiedział Andrew.

– Właśnie – przytaknął ZDO. – Dobra, zobaczymy, co tam jeszcze mają nieprzykręcone do podłogi. Przy okazji, astronauto, wyglądasz trochę do dupy…

– Przesadziłem z nieważkością. A co z tym tlenem? Też będziecie na coś wymieniać? Kto potrzebuje?

– Nasz tlen każdemu się przyda – uśmiechnął się Borowski. – Firmowy. Ciekły. Bardzo ciekły. No, to narazicho! – I pobiegł do śluzy.

Technik tępo pokiwał głową i przytrzymując ją rękoma, żeby nie kręciła się tak mocno, zniknął w trzewiach strefy roboczej.

Drzwi sekcji medycznej otworzyły się dokładnie na tyle, żeby mógł wyjrzeć przez nie potężny kinol doktora Epsteina.

– Czego? – zapytał lekarz niezbyt przyjaźnie. – Na co się pan tym razem uskarża, poruczniku?

– Na sytuację w strefie roboczej – odrzekł Werner. – Nie wiem dlaczego, ale ja tam latam.

– Długo? – Epstein nie zareagował na żart.

– Dziś około trzech godzin.

– No to głupi jesteś. Czekaj, zaraz! – I zamknął swoją kabinę.

Andrew czekał chwilę oparty o ścianę.

Drzwi się otworzyły, znowu tylko na kilka centymetrów. W szczelinie technik zobaczył lufę pneumoiniektora.

– Dawaj tu szyję – polecił doktor.

– Może lepiej w ramię? – spytał Werner niespokojnie.

– A może w dupsko? – odpowiedział mu pytaniem na pytanie Epstein.

– Dlaczego wy, lekarze, jesteście tacy złośliwi… – wymamrotał Andrew, wykrzywiając kark i przysuwając go do szczeliny, żeby doktorowi łatwiej było strzelać.

– Bo wy, astronauci, jesteście tacy durni. Walę!

– Och! – Technik odskoczył, chwytając się za szyję. – Dziękuję, doc! Przepraszam za kłopot.

– Na zdrowie. Idź spać. Kto ty jesteś? Porucznik Werner?

– To ja, doc.

– Dobra, wpiszę do dziennika. Osiem godzin odpoczynku. To rozkaz. Koniec. Wolny.

– Do widzenia. – Andrew pożegnał się z zamkniętymi drzwiami i pocierając szyję, pokuśtykał do siebie.

Epstein zablokował wejście do swojej sekcji, poczłapał boso do biurka i wziął do ręki plastykowy kubek z przeźroczystą cieczą. Wypuścił powietrze z płuc, łyknął, chrząknął radośnie, po czym odwrócił się do sarkofagu laboratorium ekspresowego. Pod szkłem leżało nagie ciało, metalowe macki sprawnie oddzielały mięso od kości.

– Lindo, słoneczko – poprosił lekarz. – Zapisz proszę w dzienniku: Porucznikowi Wernerowi wykonano kompleksową iniekcję przeciwko „syndromowi lotnika”. Zalecono ośmiogodzinny wypoczynek. Zalecono surowo.

Wygodnie zwinięta w kłębek na siedzisku fotela Linda przysunęła do siebie kontaktowy pulpit i wykonała wpis.

– Nie będzie wypoczywał ośmiu godzin – powiedziała wyraźnie pijanym głosem. – Wywalą go na „Gordona” razem z wachtą Kendall.

– No to tam dośpi – obojętnie rzucił doktor. Laboratorium cicho brzęknęło, na monitorze pojawiły się słupki liczb. Epstein z uwagą patrzył na nie przez chwilę. Potem prychnął i przez ramię spojrzał na Lindę.

– No to jak, siostrzyczko, w górę szkło – powiedział. – Wypijemy za wieczny odpoczynek Issiaha Meyera, człowieka bardzo przypominającego człowieka.

– A co, jak prawdziwy? – zapytała Stanfield. – W takim razie pijmy.

Stuknęli się szklaneczkami i wypili po łyku.

– Uff! – sapnęła Linda. – W pytę. Słuchaj, a co robimy dalej?

– Dalej? Badania genetyczne. To wszystko, co możemy tu i teraz zrobić. Ja sądzę, że Meyer to naprawdę klon. Dobry, ale klon. Ech, żeby tak wiedzieć, co miał za życia w głowie! Tam była odpowiedź.

– A może to jednak prawdziwy Meyer – powiedziała w zadumie Stanfield.

– A na „Skywalkerze” w takim razie kto zginął? Myślisz, że Werner kłamał co do jego resztek? A jego nieśmiertelnik skąd się tam wziął? I w ogóle po co by mu to było?

– Oglądałeś sprawozdanie komisji?

– Nie.

– Właśnie! Nikt go nie widział. Rozumiesz… – Linda znacząco zawiesiła głos. – Andy Werner to facet na medal. Tylko jakoś mu nie wierzę. Kryje jakiś sekret, i to poważny, powiem ci. Bardzo po-waż-ny. Poza tym Rosjanin…

– Nasz dowódca też jest Rosjaninem – przypomniał Epstein.

– Raszyn to zupełnie inny Ruski – machnęła ręką Linda. – Zresztą nic w sumie nie wiem… To co robimy, doc?

– Chodź tu, będziesz asystować.

– A to, że jestem goła, to nic? – zapytała, wstając i przeciągając się.

– Wcale nic. Zwłaszcza z przodu.

– Aztyłu?

– Z tyłu też ładnie. Linda! Odczep się! Nie teraz…

– Głupi, przecież za dziesięć godzin będziemy się ubierać… Pełny ciąg. Może to nasza ostatnia okazja. Jesteś pewien, że nie będzie walki? Jak nie z Rabinowiczem, to z Obcymi…

Lekarz pokładowy przymknął oczy i zamruczał rozkosznie, czując, jak czułe dłonie ściągają z niego kombinezon.

– Rabinowicz nie jest oczywiście Ruskim – powiedział – ale nie jest też durniem. A Obcy też nie wiadomo, czego chcą. Natomiast ja wiem, czego chcę.

22
{"b":"102796","o":1}