– Nie rozumiem… – przyznała Candy.
– Wiesz, kto jest w tej chwili najbardziej zainteresowany zatajeniem prawdy? – zapytał Raszyn. – Mars. Red City.
– Ale dlaczego…?
– Kontrybucja, skarbeńku. Mogę się założyć, że w tej nieszczęsnej kopalni było uranu tyle co kot napłakał. Ale w obecnej sytuacji handel z Zi,mią zacznie się odbywać na innych zasadach i za inne pieniądze. Nasza kochana ojczyzna potrzebuje materiału genetycznego jak pijak wódki. A republika, zdecydowanie nie chciała się nim z nami dzielić. Teraz też nie będzie chciała, ale postawi jeszcze twardsze warunki.
– Czyli to wszystko nie nasi zainscenizowali?
– A czy u nas bydlaków mało? – uśmiechnął się admirał. – Generalnie to mam w nosie, kto nam podłożył świnię. Interesuje mnie, jak będziemy się z tego wyplątywali. Bo gdziekolwiek spojrzeć, czeka nas jatka. A ja, szczerze mówiąc, mam dość strzelania do swoich. Już podczas drugiej marsjańskiej miałem tego powyżej uszu. I już więcej nie mogę, rozumiesz?
Ive poczuła, że zaraz się rozpłacze. Żelazna logika dowódcy wcale jej nie przekonała. Ale że Raszyn więcej nie wyda rozkazu Do boju!, to była katastrofa. On – talizman Grupy F, jej szczęśliwa gwiazda i godło. Jeśli przekaże dowództwo, jednostka się rozpadnie. Kendall rozumiała, że to samo wie Essex, Borowski i cała reszta dowódców. W Grupie F służyło wielu znakomitych oficerów, ale Raszyn był jeden.
– Nie mamy żadnych atutów – ciągnął. – Nie mamy z czego zawistować. Tak to jest, mała. Jak mawiał mój dziadek, stary, doświadczony chirurg, kiedy przychodził do niego jakiś nieprzyjemny pacjent: To jest pizdiec, a pizdieca nie leczymy… Hej, dziewczyno, chodź do tatusia na kolana, póki się jeszcze nie rozpłakałaś.
Candy wolno, jak we śnie, wstała i podeszła do admirała. Raszyn objął ją, posadził sobie na kolanach i wcisnął nos w jej włosy.
– Wybacz mi – szepnął. – Nie miałem się przed kim wyżalić. Tylko nie myśl sobie, że coś ze mną nie tak. Ja się zwyczajnie boję. Po raz pierwszy. Nigdy się wcześniej nie bałem.
– Proszę nas nie opuszczać, Olegu Igoriewiczu – poprosiła Ive, tłumiąc szloch. Jej rosyjski zabrzmiał koślawie, ale czule.
– A gdzie bym się bez was podział… – powiedział Raszyn z niezwykłą goryczą w głosie.
Te słowa przyniosły Candy ulgę. Nawet oczy jej wyschły. Usadowiła się wygodnie i przylgnęła policzkiem do piersi admirała. Nie pamiętała swojego ojca, ale mężczyzna na starych zdjęciach pokazywanych jej przez matkę w jakiś nieuchwytny sposób przypominał Raszyna. Być może potrafił równie dobrze osłonić dziecko od każdego nieszczęścia, sadzając je sobie na kolanach.
– Tylko powiedz mi, jak mam strzelać do Rabinowicza – mruknął Raszyn. – Bo dla mnie to zagadka. Przecież on uzna, że to coś osobistego. Dwadzieścia lat temu odbiłem mu dziewczynę. Co prawda potem i tak do niego wróciła…
Ive się uśmiechnęła. Nie znała takich szczegółów z życia dowódcy. A wiceadmirał Rabinowicz dowodził policyjną eskadrą czekającą na Grupę F na granicy Pasa. Ive też miała przyjaciół wśród policyjnych nawigatorów.
– Żadna dziewucha w Vancouver nie chciała wyjść za Rosjanina – poskarżył się jej dowódca. – Nawet za astronautę. Nawet z naszego wydziału…
– Nieprawda! – wypaliła Ive. – Ja chcę! – I nagle zamilkła.
Przyszło jej do głowy, że Raszyn może opacznie zrozumieć ten okrzyk. A co najważniejsze, sama była zdziwiona, jak swobodnie wyrwały jej się te słowa.
– Andy to wspaniały facet. – Admirał zrozumiał zmieszanie Candy. – Jest bardzo subtelny i inteligentny. Aż za bardzo jak na astronautę. Dobrze, że nie przyszedł z tobą. Tu i tak mamy po kolana różowych smarków.
– Wołałam go, ale nie chciał – powiedziała Ive.
– Też cały sfrustrowany? – domyślił się Raszyn.
– To wasza cecha narodowa? – zapytała Kendall.
– Tak mówią. Ale to nieprawda, moim zdaniem. My, Rosjanie, wcale nie jesteśmy jacyś szczególni. Nas jest po prostu mało i każdy, kto tylko chce, dźga w nas palcami i zawiesza metki. Oto – powiada – odłamki wielkiego narodu. Ach, jaka szkoda!… A ten wielki naród jedyne, co robił, to dawał siebie siekać na kawałki, wyręczając innych. Byliśmy przecież strefą buforową między Europą a całą resztą świata. Ze sto razy podbijano nas, niewolono, niszczono. Nie wiem, czy istniało państwo, z którym nie walczyliśmy! I Tatarzy jacyś, i Mongołowie, i faszyści różnego kroju… Szkoda, że nie zdążyliśmy z Ameryką. Dalibyśmy wam popalić! Żydzi też za dużo na siebie biorą. Ech… No dobra, złaź. A gdzie jest Tyłek, masz jakieś pojęcie?
– Chyba gdzieś tutaj. – Ive znów usiadła na łóżku.
– Jas-s-sne… – Admirał przysunął do siebie pulpit. – Dobra. Halo?! Moser, gdzie jesteś?
– Melduję się, sir! – radośnie odrzekł adiutant flagowy.
– Słuchaj no… Wachta Kendall miała gdzieś samogon. Wal szybko do nich. Zgłoś się do tego młodego, jak mu tam…
– Christoff Bulion – niechętnie podpowiedziała Ive.
– Nawigator Bulion, nie zapomnisz chyba nazwiska, co? I powiedz mu, że należy dzielić się z dowództwem. Jakby się stawiał, zagroź mu konfiskatą, i żebym tu miał litra za pół godziny!
– Nie za dużo? – zapytał tonem doświadczonego ordynansa Moser.
– Roz-strzelam! – ryknął admirał.
Adiutant flagowy zniknął z ekranu.
– Ciebie – powiedział Raszyn, odwracając się do Ive – będę potrzebował za dwadzieścia godzin mniej więcej. Idź, na razie odpoczywaj, kochaj swojego Ruskiego i powiedz mu, żeby się nie martwił. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było, nie? Potem zawołam cię, będziemy razem myśleć, rysować schemaciki i wykresiki. I dziękuję ci, Kendall.
– Ale tam… – zawstydziła się Ive. – Nie ma za co…
– Jest – zdecydowanym tonem rzucił admirał. – Aha, jak spotkasz Lindę, powiedz jej, że jest suką, ale i tak ją kocham.
– Aye-aye, sir! – zasalutowała Candy i skoczyła do drzwi, chcąc uniknąć kolejnych równie mało przyjemnych wyznań.
Na korytarzu na podłodze siedziała kapitan Stanfield. Miała podpuchnięte oczy.
– No i? – zapytała.
– Walczymy! – radośnie rzuciła Ive.
– No to do dupy – powiedziała psycholog. – Miałam nadzieję urodzić jeszcze kiedyś dziecko. A teraz to już na pewno gówno z tego będzie.
– Coś ty?! – zdziwiła się Candy. – Wszystko będzie OK. Przecież to Raszyn.
– Głuptasie! – westchnęła Linda współczująco. – Tylko byś latała i strzelała. Mało ci jednego Purpurowego Serca, chcesz jeszcze mieć urnę z pokrywką.
– Jak mam to rozumieć? – Kendall chwyciła się pod boki. – A kto mnie podpuszczał, żebym wyciągnęła starego z depresji?
– Myślałam, że jest mądrzejszy i że się poddamy – odparła Stanfield. – Wszystko do tego zmierzało. A ty, koleżanko, jak widać, przeszarżowałaś. Nadgorliwość gorsza od… Powiedz sama, jak my na naszych dwudziestu czajnikach mamy się równać z trzema planetami?
– Może „Skoczek” to czajnik, ale ma najlepszą załogę w Słonecznym – wypaliła Ive. – O resztę też się nie martw. Najpierw musimy przeżyć, potem przywrócimy sprawiedliwość. Wsadź sobie, wiesz gdzie, te swoje defetystyczne humory.
– Sama sobie wsadź – niemrawo burknęła Linda. – Wal się, póki możesz.
Kendall przykucnęła, przyłożyła dłonie do płonących policzków Stanfield i obróciła jej twarz do siebie.
– Coś się wydarzyło? – zapytała delikatnie.
– Nie – westchnęła Linda. – Według mnie w moim życiu nic się już nie wydarzy. Wiesz co, przyjaciółko, już mi się to wszystko przejadło… Od piętnastu lat jestem we flocie i po co?
– Może po to, że wszyscy cię tu kochają. W końcu cały „Skoczek” przeszedł przez twój gabinet i wszystkim przyniosło to ulgę. Myślisz, że ktokolwiek o tym zapomniał?
– On do mnie nie przyszedł – szepnęła Stanfield. – A kiedy potrzebował pomocy, to ja nie potrafiłam do niego przyjść… musiałam ciebie namawiać…
– Przecież on jest w porządku – zaoponowała Ive, a sama pomyślała: To ci historia! Ależ ze mnie ślepa dupa…
– Nawet nie wiesz, jak on tego potrzebował! – słabo uśmiechnęła się Linda. – Żeby przyszła jakaś kobieta i nic nie mówiła. Tylko słuchała. Wszystko zrobiłaś wspaniale. Po prostu…