I w tym momencie interkom na drzwiach odezwał się energicznie i bezapelacyjnie.
Głowa master-technika opadła na poduszkę, otworzył usta i przewrócił oczami.
– Dobre i to – westchnął.
Candy z trudem, przez przenikającą ciało falę rozkoszy, roześmiała się.
– Kochana… – szepnął Andrew, mocniej przyciskając ją do siebie.
– A ty mój, mój i mój – odparła, ale zsunęła się z niego, wyciągnęła rękę i wdusiła przycisk na podłokietniku fotela.
– Wy tam, kochane gołąbeczki, ubierać się! – zażądały drzwi głosem Lindy. – Jest robota.
* * *
– Znowu wojna? – rzucił ponurym głosem Andrew. – Jeszcze nie macie dosyć, co?
– O czym ty mówisz? – zapytała Linda, obracając się do niego w marszu.
– Wiesz o czym. Najpierw postraszymy policję, potem Ziemię… Będziemy udowadniali, że nie jesteśmy źli i że nie myśleliśmy o niczym złym. Nam na spotkanie poślą battleshipy i „Starka”, i tego drobiazgu od cholery… No i stracimy pół grupy. No i rozwalimy kilka eskadr takich samych idiotów jak my. No i zagrozimy ostrzałem…
– Powstrzymaj te ruskie jęki! – rozkazała kapitan Stanfield. – Jak nie rozwalimy my, to rozwalą nas.
– Przecież to nasi, jak do nich strzelać? – mruknął Werner i ciężko westchnął.
– Przestań, Andy – poprosiła Ive. – Myślisz, że tylko ty masz sumienie?
– Nie chodzi o sumienie – odparł. – Po prostu w tym momencie dotarło do mnie, że zachowujemy się jak wojskowi. Usiłujemy rozwiązać problem przy pomocy siły. Niedobrze. Już na trzech globach uznano nas za wrogów. Ciekawe, czy pokochają Grupę F, jeśli nadal będzie strzelała i zastraszała? Rozumiem, że mamy kłopot, ale czy nie da się pokojowo?
– Nie da się – wycedziła Linda przez zęby.
– Dlaczego? Za mało naszych zginęło? – zapytał zjadliwie Andrew.
– Głupiś, poruczniku… Jeśli Grupa F okaże teraz słabość, zacznie się wahać, to będzie najlepszy dowód na to, że Raszyn jest wariatem, a my tylko tańczymy jak nam zagra. Admirał sfiksował, i teraz sami nie wiemy, co robić… O to właśnie idzie, że musimy prowadzić tę samą politykę. Naprawdę zachowywać się jak armia.
– No nie wiem – pokręcił głową Werner. – Nie jestem specjalistą. Ale wydaje mi się, że należy teraz wykonać jakiś ładny spektakularny gest. Nie straszyć. A nawet wręcz przeciwnie: podłożyć się. Naprawdę dość już tych działań bojowych. Ci, co mają rację, powinni przekonywać, a nie ścinać głowy.
– Lubicie, wy, Rosjanie, tak o sobie myśleć! – prychnęła Stanfield. – Wszechogarniające przebaczenie i nieingerencja. Opowiedz to swojemu papciowi Raszynowi. Pogłaszcze cię po główce i z radości wykręci takiego depresona, że trafi do mnie na oddział. Tfu! Zawsze mówiłam, że flotą powinni dowodzić Amerykanie.
Ive zatrzymała się przed drzwiami kajuty admirała, spojrzała na Wernera i położyła mu rękę na ramieniu.
– Co ci jest? – zapytała cichutko, widząc, że Andrew stoi, patrząc sobie pod nogi.
– Wybacz mi – szepnął, unikając jej wzroku. – Po prostu czuję… Nie wiem. Idź sama. Ze mnie nie będzie teraz pożytku.
– Szlachetny pasożyt – rzuciła Linda i odwróciła się.
– Nie mów tak – powiedziała Candy. – Za to też cię kocham.
– Ja też cię kocham. Wybacz mi, proszę.
Ive szybko pocałowała go w policzek i dotknęła przycisku na ścianie. Drzwi się otworzyły, Kendall przekroczyła próg. Werner wsunął ręce w kieszenie i ruszył korytarzem przed siebie.
– Brawo! – zawołała za nim Stanfield.
Ramiona technika w odpowiedzi uniosły się i opadły. Oparta o ścianę Linda zaczęła wściekle ogryzać paznokcie.
– Dzień dobry, driver – tymczasem Candy powiedziała niepewnie. – Ja do pana. Mogę?
– Co się pytasz, skoro weszłaś? – burknął Raszyn. Już nie leżał, a siedział przy biurku, podpierając głowę pięściami.
– W czyim imieniu ta delegacja? – zapytał.
– Przepraszam?
– Kto cię przysłał, pytam… Borowski? Czy Linda?
– Ja…
– Linda – domyślił się admirał. – Niepotrzebnie. Już jestem OK. Względnie. Czy ci twoi popierdoleńcy mają jakiś bimber?
– Nie mam pojęcia – zdziwiła się Ive.
– Przed akcją mieli cały kanister – wyjaśnił Raszyn. – Ale co to jest dziesięć litrów dla pięciu, i to na całą dobę?! Tylko gardło przepłukać…
– Skąd pan wie? – wykrztusiła oszołomiona Kendall.
– Ja na tej balii robię za coś jakby dowodzącego – zauważył admirał. – Czy może już nie?
– Proszę posłuchać, driver, ja…
– Dzięki, że przyszłaś – nieoczekiwanie zmienił temat. Spojrzał na Candy, a ta zdumiała się zapadniętymi oczami i sińcami pod nimi. Raszyn wyglądał na chorego. I nieszczęśliwego.
– Mogłaś się przecież nie zgodzić – ciągnął. – Ale jesteś. Żal ci się zrobiło starego durnia. I-dio-ty.
– Niech pan skończy! – Ive straciła panowanie nad sobą.
– Kończę w nocy i na ścianę! – rzucił admirał z taką złością, że Candy zarumieniła się i wbiła oczy w podłogę. – A na dodatek przychodzą tu gapić się na mnie jak na mumię wodza. Stoją nad moim ciałem i przemawiają. A ja sobie leżę i przewracam się w grobie…
– Mam sobie pójść? – zapytała cicho Kendall.
– W żadnym wypadku – warknął Raszyn. – Jesteś na tej balii jedynym normalnym człowiekiem. Siadaj, siadaj! Komu jeszcze mogę się wypłakać?
– Nic pan jeszcze nie zdecydował – uświadomiła sobie Ive.
– Tfu! – obruszył się. – Czy ty jesteś pierwszy dzień pod moim dowództwem? Ja mam wszystkie warianty już dawno przekalkulowane.
– I? – zapytała z nadzieją.
– I nie widzę nic dobrego. W każdym wypadku co najmniej jedna trzecia grupy idzie pod nóż. I rozwalimy przy okazji tylu policjantów, że przykro myśleć. I nie zapominaj o naszych battleshipach, na których już pewnie zostały wymienione załogi. I jeszcze ten walony „Stark”… Co za szczęście, że cała reszta armii poszła na złom! – zawołał admirał. – Gdyby mi miesiąc temu powiedzieli, że będę się z tego cieszył… A tak mamy jakąś szansę. Ale na samą myśl, że na przykład ty i ja ocalejemy, a cała reszta nie… Wszystkie destroyery można już skasować! A jak tak, to czy to jest wojna? O nie, to morderstwo!
Ive zacisnęła ręce między kolanami i bezradnie patrzyła na dowódcę.
– A ilu naszych już się zastrzeliło? – zapytał Raszyn.
– Proszę posłuchać… – jęknęła Kendall. – Może zawróćmy, co? Polecimy na Marsa. Poddamy się. No?
– Rozumiesz… – powiedział admirał z szaloną goryczą w głosie. – Poddać się możemy wszędzie, to nie problem. Mnie jest wsio rowno, w każdym wypadku zostanę rozstrzelany…
– Jak to?!
– Tak to. Widziałaś rozkaz z dołu? Nie? No, to wszystko wyjaśnia. Rozkaz otrzymaliśmy obaj, ja i Tyłek. A po dekodowaniu rozkaz wyparował. Nie mogę niczego udowodnić. Wychodzi więc, że jestem zwyczajnym pieprzniętym oficerem, jakich pełno dokoła, i nic więcej. Jak kapitan Reez z „Gorbowskiego”. Jedyna różnica jest taka, że on spalił własne desantowce, a ja zaatakowałem Marsjan.
– No przecież Essex potwierdzi…
– Ależ on nie może wystąpić jako świadek w sądzie! – ryknął Raszyn. – On od roku nie był na dole! Wariatkowo czeka na niego z otwartymi ramionami, łaknie go jak kania dżdżu! To dzięki mnie udało się go wybronić z ostatniej komisji medycznej. Bo uważam, że jest normalniejszy od nas wszystkich. Ale to ja tak uważam, a jak medycy patrzą na tych, co się boją dołu?! Grupa F została kiwnięta w sposób idiotyczny, ale skuteczny! My jesteśmy astronautami, po nas można się spodziewać wszystkiego… Czekaj, co to ja…?
– O tym, że pana rozstrzelają – podpowiedziała Ive i nagle głupio zachichotała. Admirał uśmiechnął się jedną stroną ust, zmrużył oczy i nagle Kendall zobaczyła takiego Raszyna, jakiego znała bardzo dobrze: pewnego siebie, ironicznego, mądrego. Ale ta maska szybko opadła i oto znowu siedział przed nią zmęczony starzec.
– Właśnie – skinął głową. – Ale najgorsze, że ucierpi całe dowództwo. Więzienie gwarantowane. Wszystkim, którzy z jakiegoś powodu byli blisko ze mną, postarają się zamknąć gęby na długo, o ile nie na zawsze. Mogą zwyczajnie izolować. Mogą doprowadzić do szaleństwa. Rozumiesz, że z rozwiązaniem floty wiążą się ogromne pieniądze. Aż wolę nie myśleć, kto z kim się skumał, żeby nas zniszczyć. Gdyby nas tylko skasowali i posłali na dół, to jedno, ale teraz ta kwota może się zwiększyć o cały rząd jednostek.