Wreszcie za lasem otworzył się szeroki widok. Pola łagodną pochyłością zniżały się do widocznej na horyzoncie niebieskiej smugi jeziora. Nad jeziorem ustawione w symetryczne rzędy małe kubiki budynków z czerwonej cegły i kominy. Na wzgórzu w pękach zieleni bielił się wysoki, smukły pałac, uchodzący w całym powiecie za ósmy cud, jeżeli nie świata, to przynajmniej kresów północno — wschodnich. Jedna jedyna pani Michalewską nie podzielała tych zachwytów. Wolała dawny, drewniany, lecz większy i przytulniejszy od nowego dwór, w którym się urodziła, wychowała i pracowała od dziecka.
Nie umiała też przebaczyć swemu chlebodawcy i rówieśnikowi, staremu panu Czyńskiemu, że zamiast odbudować dokładnie spalony podczas inwazji dom, kazał wznieść nowoczesny, i do tego dwupiętrowy pałac, jakby zależało mu na tym, by stare nogi gospodyni miały jak najwięcej schodów do włażenia i złażenia.
I teraz, chociaż pochłonięta innymi myślami, pani Michalewską poświęciła jedno sieknięcie tej niedorzecznej innowacji, do której pomimo upływu kilkunastu lat nie umiała się przyzwyczaić.
Minąwszy wjazdową bramę bryczka skręciła w boczną aleję parku i zatrzymała się przed służbowym wejściem. Pani Michalewską zbyt była podniecona, by osobiście zająć się wyładowaniem i umieszczeniem w spiżarni przywiezionych zapasów. Niczym lokomotywa pośpiesznego pociągu przewaliła przez kuchnię, kredensowy i jadalnię sapiąc może nawet bardziej, niż wymagało tego zmęczenie i rozwijana szybkość.
Wiedziała, gdzie o tej porze znajdzie państwa Czyńskich, i nie omyliła się. Byli na północnym tarasie. Pani Eleonora, sztywna i wyprostowana w swoim gorsecie, siedziała na twardym, niewyściełanym krześle (innych nie uznawała) i zagłębiona była w wielkich księgach fabrycznych. Za nią stał buchalter, pan Słupek, z miną nieszczęśnika, którego za chwilę wezmą na tortury. Jego łysa głowa, podobna do wielkiej, różowej purchawki, pokryta była gęstymi kropelkami potu. W drugim końcu tarasu, w wielkim, trzcinowym fotelu siedział pan Stanisław Czyński, obłożony nieprawdopodobnymi stosami gazet.
Pani Michalewską stanęła na środku bez słowa, jak posąg grozy.
Pan Czyński opuścił niżej okulary i zapytał:
— O co chodzi, Michalesiu? — Nieszczęście! — jęknęła.
— Cytryn nie ma?
— Ach, co tam cytryny!... Kom — pro — mi — tac — ja!
— Co się stało? — spokojnie, lecz już z większym zainteresowaniem zapytał pan Czyński, odkładając gazetę.
— Co się stało?... Skandal!... Myślałam, że spalę się ze wstydu. Całe miasteczko o niczym innym nie mówi! Tylko o nim!
— O kim?
— No, o naszym kochanym Leszku.
— O Leszku?
Pani Czyńska podniosła głowę i powiedziała:
— Niech pan zapamięta, panie Słupek. Przerywamy na tej pozycji, 1482 złote i 24 grosze.
— Tak jest, proszę pani. — Buchalter odetchnął. — Dwadzieścia cztery grosze. Czy mam odejść?
— Nie, niech pan zostanie. Więc co Michalesia mówi?
— O panu Leszku! Wstyd całej rodzinie! Dowiedziałam się takich rzeczy, że no!
— Więc proszę powtórzyć. Pewno jakieś plotki — z kamiennym spokojem rzekła pani Czyńska.
— W Radoliszkach biją się, mordują się przez naszego pana Leszka. Kierownik agencji pocztowej gitarę na nim połamał i turlali się po całym rynku. Nos mu rozbił! Zęby wybił...
— Komu? — zerwał się pan Czyński. — Leszkowi? — Nie, temu synowi Mosterdzieja, rymarza.
— Więc cóż to nas obchodzi?
— A bo to przez tę dziewczynę, z którą pan Leszek romans uprawia. Pani Czyńska zmarszczyła brwi.
— Nic nie rozumiem. Proszę Michalesię, by opowiedziała wszystko po porządku.
— Toż mówię! Przez dziewczynę. Przez tę Marysię od Szkopkowej. Ja od dawna wiedziałam, że tu musi być sprawa nieczysta. Stare oczy, ale dobrze patrzą. Czy nie mówiłam jeszcze w zeszłym tygodniu: — No, no, coś mi za bardzo pan Leszek do tych Radoliszek jeździ!... Może nie mówiłam?... No, niech państwo powiedzą, że nie mówiłam...
— Mniejsza o to. I cóż ta dziewczyna?
— Dziewczyna jak dziewczyna. Ładna, bo ładna, ale ja tam w niej nic specjalnego nie widzę. Żeby aż bić się o taką?... Ale to swoją drogą, a swoją drogą pan Leszek. Co dzień gania do miasteczka. Myślę sobie: — Co go tam ciągnie, aż teraz okazuje się! Dopiero teraz.
— I cóż się okazuje?
— Ze do niej, do tej Marysi. Motocykiel całymi dniami gdzie stoi?... A pod sklepem pani Szkopkowej. Wszyscy widzą i głowami kręcą. A pan Leszek gdzie przebywa?... Ano w sklepie. Sam na sam! Tak! Sam na sam z nią, bo Szkopkowa w sklepie nie siedzi. Pani aptekarzowa powiada, że to dziw, powiada, że dotychczas ksiądz proboszcz z ambony, powiada, takiego zgorszenia nie potępił. I jeżeli, powiada, tego nie zrobił, to chyba przez wzgląd na szacunek i poważanie dla rodziców tego, powiada, przedsiębiorczego kawalera.
Pan Czyński skrzywił się niemiłosiernie. — Cóż dalej?
— Ano, to ten właśnie syn rymarza, eks — kleryk, w sobotę... Nie, nie, w piątek... Nie, dobrze mówię, w sobotę, publicznie ową Marysię zapytuje, dlaczego to do sklepu kanapę wstawiła... To owa Marysia na to nic. To on zaczął takimi słowami z naszego pana Leszka i z niej podrwiwać, że wszyscy za brzuchy się trzymali ze śmiechu.
— Jacy wszyscy? — spokojnie zapytała pani Eleonora.
— No, naród. Na ulicy przecie było i każdy słyszał. To dziewczynę wstyd widocznie zdjął, bo ani pary nie puściła i w nogi. Ale musiała się poskarżyć temu, co pocztę załatwia, Sobkowi. A może on i tak od kogoś się dowiedział. Dość, że jak tylko eks — kleryka spotkał, rzucił się na niego i tak wykotłował, że tamten ledwie z życiem wyszedł. A dziś to na własne oczy widziałam motocykiel pana Leszka znowu pod tym sklepikiem. Jeszcze nieszczęście napyta na siebie. Ten Sobek gotów mu jaką krzywdę zrobić, bo to...
— No, dobrze — przerwała pani Czyńska. — Dziękujemy Michalesi za informacje. Zajmę się tą sprawą.
Mówiła zupełnie obojętnie, lecz gospodyni dobrze wiedziała, czym to pachnie. Przyszło jej teraz do głowy, że postąpiła zbyt pośpiesznie i nierozważnie. Wprawdzie była oburzona niemoralnymi wizytami Leszka, lecz kochała go bardziej od rodzonych dzieci i teraz żałowała swego postępku.
— Bo ja, proszę państwa — zaczęła — nic na naszego pana Leszka nie mówię, bo ma się rozumieć...
Ale państwo Czyńscy rozmawiali już po francusku, co oznaczało, że Michalesia powinna wynieść się. Zrobiła to ociągając się i zastanowiła się nad tym, czyby nie wybiec zawczasu na drogę i nie uprzedzić Leszka o piwie, którego nawarzyła. Po zastanowieniu się doszła jednak do przekonania, że młodemu porządna bura, na którą zasłużył, wyjdzie tylko na korzyść, i zaniechała zamiaru.
Na potępienie zasługiwał w każdym razie. Jeżeli uwodził przyzwoitą dziewczynę, to postępował brzydko. Jeżeli owa Marysia nie należała do przyzwoitych, kompromitował siebie i rodzinę.
Tak rozumowała Michalesia, takiego również zdania byli państwo Czyńscy.
Toteż gdy Leszek przyjechał, ku swemu zdziwieniu i zaniepokojeniu zauważył zimne spojrzenia, jakimi go przyjęto. Początkowo był przerażony domysłem: ten łajdak Bauer, dyrektor hotelu z Wilna, musiał przysłać rachunek.
— A to świństwo — myślał jedząc kolację w milczeniu — nie mógł paru tygodni poczekać. Rachunek — o ile pamięć Leszka nie zawodziła — zawierał pozycje, których za żadną cenę nie chciałby zademonstrować rodzicom. Zwłaszcza owe rozbite lustra i zbyt wiele, naprawdę zbyt wiele butelek szampana...
— Czy mógłbyś teraz poświęcić nam pół godziny czasu? — odezwała się wstając od stołu pani Czyńska. — Chcielibyśmy z tobą pomówić.
— Aż pół godziny? — podejrzliwie zapytał Leszek.
— Czy uważasz, że to dla rodziców zbyt dużo?
— Ależ nie, mamo. Jestem do waszej dyspozycji.
— Przejdziemy do gabinetu.
— Oho! — mruknął do siebie Leszek. — Rzecz musi być poważna. W gabinecie z reguły odbywały się najmniej przyjemne i najbardziej oficjalne konferencje z rodzicami.
Pan Czyński zasiadł na prezydialnym miejscu przy biurku i, chrząknąwszy dwukrotnie, zaczął: