– Ja szybko chodzę.
– I miał dwa mózgi. Jeden w głowie, a drugi, no…w tym…
– W siedzeniu – usłużnie podpowiedział Robert.
– No, właśnie – ucieszył się Tyson. – Bo ten drugi był potrzebny do kierowania tym wielkim ogonem.
– To znaczy, że ludzie nie mają ogonów, bo noszą tylko po jednym mózgu?
– Wiesz Robert, sądzę, że…
– A dziadek mówił o takim jednym panu, że on w ogóle nie ma mózgu. Czy to możliwe?
– Myślę, że dziadek powinien ci to wytłumaczyć dokładniej.
– Mój dziadek umarł. Pięć dni temu – powiedział mały i zaraz dodał. – A dlaczego nie ma już brontozaurów?
– Bo były za głupie i poumierały.
– Powiedz, Gerard, czy ja też jestem tak głupi?
Szklanka w dłoni Tysona pękła z trzaskiem.
– Co się stało?!
– Nic, Rob. Na dłoni pojawiła się krew. Tyson wstał, podszedł do umywalki, odkręcił wodę. Przez chwilę trzymał rękę pod zimnym strumieniem.
Gwałtownie wyciągnął dłoń, otarł ją o spodnie.
– Wiesz co, Rob, chcesz pojeździć na brontozaurze?
– Chcę – Robert zeskoczył z krzesła.
– No to jazda! – Tyson podbiegł do chłopca, posadził go sobie na ramionach. Nogą otworzył drzwi, pochylił się, by Robert nie uderzył głową w futrynę. Wypadli na dwór.
– Trzymaj mnie za włosy! Mocno, śniadania dziś nie jadłeś!?
– I tak nie masz ich za dużo…
– Ty, wesołek. Yahuuuu…!
Przez parę minut Tyson galopował wokół ogrodu. I galopowałby jeszcze dłużej, gdyby nie dzwonek przy furtce.
– Czekaj, Rob, ktoś przyszedł – postawił chłopca na ziemi, wziął go za rękę i przeszli na front domu. Za płotem stał młody mężczyzna w kolorowych spodniach i bluzie. Wyglądał wesoło, ale oczy patrzyły czujnie.
– Cześć – powiedział.
– Wujek Hog… – szepnął chłopiec.
– Przepraszam, że zatrzymałem małego – zaczął Tyson – ale naprawdę bardzo sympatycznie nam się gawędziło.
Hog nie odpowiedział od razu.
– Spotkałem Plama. To mój kumpel. Rozmawialiśmy.
Dłoń chłopca zacisnęła się na palcach Tysona.
– Tak? I co z tego?
– Opowiadał mi o hodowli dyń. On hoduje wielkie dynie. Chodź już, Bob.
Chłopiec posłusznie zrobił krok w stronę mężczyzny. Wyciągnął przed siebie ręce.
– Nigdy nie hodowałem dyń – powiedział Tyson.
– Szkoda. To kształtuje charakter.
– Mój już się ukształtował.
– Słyszałem. Wiesz co, jakbyś z nim jeszcze raz chciał pogadać, to może i tobie by wszystko o tych dyniach opowiedział.
– Kupiłem już podręcznik ogrodnictwa.
– Cóż, słowo żywe…
– Wujku – Robert podniósł głowę, jakby chciał spojrzeć Tysonowi w oczy. – A mogę jutro przyjść do Gerarda?
Mężczyzna nie odpowiedział, chwilę patrzył na chłopca.
– Chodź, Bob.
„…WOLNOŚĆ TO PRAWO KAŻDEGO CZŁOWIEKA DO DECYDOWANIA O SWOIM LOSIE I ŻYCIU. TO TAKŻE PRAWO DO DECYDOWANIA O WŁASNEJ ŚMIERCI…”
fragment przemówienia Johna Tylanda,
VI Kongres Partii Postępu, Aklamberg 2072
Tyson przez chwilę wodził flamastrem po arkuszu papieru. Wreszcie zatrzymał się przy liczbie trzynaście. Zdjął skuwkę, obrysował grubą, czarną linią, a potem przekreślił.
W radiu ktoś gdakał.
– Sądzę, że wyrok w sprawie profesora Beaffona będzie okazją do kolejnego potwierdzenia dojrzałości naszych obywateli, śmiałości w kroczeniu po drodze ku nowemu, ich odwagi i rozumu. Nie chodzi tu bowiem o jednostkowy akt orzeczenia sądowego, chodzi o precedens. I zadać sobie musimy pytanie – czy nasz system sądowniczy dojrzał już na tyle, by dostosować się do galopującego czasu. Skazanie grupy Beaffona byłoby powstrzymaniem postępu…
– Kurwa… – Tyson wypluł z ust zapałkę, podszedł do radia żeby je wyłączyć. W chwili, gdy pochylał się nad odbiornikiem, zadzwonił telefon. Tyson wcisnął wyłącznik i powoli poszedł do drugiego pokoju.
– Słucham?
– Panie Tyson. Jest pan potrzebny. Jest pan symbolem. Panie Tyson, tysiące ludzi, ich życie, ich śmierć, ich godność…
Tyle zdążył usłyszeć nim odłożył słuchawkę. Znowu, tak jak wczoraj, wyłączył telefon. I znowu tak jak wczoraj usiadł na bujanym fotelu.
Merrywil podobało mu się coraz bardziej. Daleko od huku wielkich miast, daleko od tych tysięcy ludzi…
Do Prinetown było stąd siedemdziesiąt kilometrów. Ponad pół setki asfaltu i stepu po obu stronach drogi. Potem zaczynał się las i góry. Do Giverin, stolicy prowincji pędziło się autostradą z Prinetown półtorej godziny. To znaczy można było przejechać tę trasę dwa razy szybciej – na przełaj, przez góry, wąskimi serpentynami.
Tak, Merrywil to najwłaściwsze miejsce dla Tysona. Nie ruszyłby się stąd dla niczego i dla nikogo. On odwalił już swoje i wtedy okazało się, że zrobił rzecz niepotrzebną nikomu i dla nikogo, prócz ich trzech, nie mającą znaczenia.
Za tę lekcję zapłacił czterema latami wolności. Łatka i Momorion – życiem. Każda chwila tej wolności miała odtąd należeć tylko do niego. Tylko…
„Tego dnia rządy USA, Kanady, Japonii, UK, Francji, Niemiec, Rosji, Izraela, RPA wystąpiły ze wspólnym oświadczeniem.
W ciągu ostatnich trzech miesięcy agentom tych państw udało się skazić zbiorniki wodne, magazyny żywności, spichlerze ziarna siewnego na terenie wszystkich krajów tzw. Katastrofy Demograficznej. Preparat nazywany w skrócie XT-10 sterylizował dożywotnio 97 kobiet na 100 i 993 mężczyzn na 1000. Tym sposobem grupa państw, nazwana później Spiskiem Dziewięciu, rozwiązała problem demograficzny świata.
W ten sposób, jakby przy okazji i zupełnie nieświadomie zlikwidowano najbardziej bogaty w perspektywie rezerwuar ludzkich części – kończyn, narządów, hormonów…”
Fred Goon „Początek” Rabbitbooks 2042
Następnego dnia blisko półtorej godziny przesiedział „U Billa” gawędząc z Robertem. W końcu chłopiec w stał i powiedział, że musi już iść. Tyson chciał go odprowadzić, ale mały pokręcił tylko głową. Wziął swoją laskę i poszedł. Tyson został sam.
Siedział wpatrzony w szklankę do połowy wypełnioną bursztynowym płynem. Obserwacja ta zajęła mu następne dwadzieścia minut, tyle akurat, by właściciela baru, Mikea Daviesa, zastąpiła za kontuarem Sandra.
Wytarła stoliki, zamiotła i, jak przyuważył Tyson, wyciągnęła z szuflady niedźwiedzia. Postawiła go na samym brzegu lady, tak by Tyson zwrócił na niego uwagę, jak tylko spojrzy w tę stronę.
Spojrzał od razu.
– O! Nasz przyjaciel świniomiś. Z każdym dniem wydaje mi się coraz bardziej interesujący.
– A pan coraz mniej. Powtarza pan dowcipy – zawahała się. – Mike mówił mi, że był tu z panem Robert.
– Spałaszowaliśmy razem cztery bite śmietany.
– Skąd go pan zna?
– Ooo, to stara przyjaźń, jeszcze z kawalerskich czasów. Poznałem go przedwczoraj.
– To dobry chłopiec.
– I cwany. Wyspowiadałem mu się z całego życiorysu, a nie wiem nawet, co robią jego rodzice.
Sandra spojrzała na Tysona uważnie.
– Jego rodzice nie żyją.
Gerard wypił piwo jednym haustem. Podszedł do bufetu.
– Jeszcze jedno.
– Tak – mówiła Sandra nalewając – Chował go dziadek. Pan Sulivan umarł tydzień temu. Jest kilku krewnych, ale sądzę, że opiekę nad chłopcem i majątek zapisane zostały Hogenowi.
– Majątek?
– Tak, pan Sulivan miał akcje jakichś firm, nie wiem dokładnie. Żył skromnie, ale podobno był zamożnym człowiekiem. Sądzę, że majątek i chłopca dostanie ten sam człowiek.
– Jeszcze jedno.
Sandra spojrzała na niego poważnie. W jej oczach zapaliły się iskierki gniewu.
– Ja ci tu mówię o… A ty…!
– Wiem o czym mówisz! – Tyson podniósł głos. – Ciekawe, ale przeszliśmy na ty.
Mruknęła coś pod nosem, ale nic nie powiedziała na głos. Tyson chciał się znów odezwać, gdy drzwi baru otworzyły się i do środka weszli Plam i Hogen.