Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie było niczego. Poza ciągłym snem i straszliwym wychudzeniem była w doskonałym zdrowiu. Nawet rana jej przedramienia, z której małe haczyki powypadały kolejno w miarę upływu czasu, wspaniale się zabliźniła i nie mogła mieć z tym nic wspólnego. Jej oddech był spokojny, podobnie jak wyraz jej twarzy. Nie widziałem śladu cierpienia czy nawet najdrobniejszego niedomagania.

Co też mogło jej być? Odtwarzałem w myślach wszystko, co razem robiliśmy, analizowałem wspomnienia, starając się zrozumieć, kiedy mogło się jej coś przytrafić. Jedno było pewne, mianowicie, że jej przypływy złego humoru, jej dziwaczne zachowania, które jak kretyn wziąłem za wyrzuty czy drobne szykany, stanowiły pierwsze objawy pogorszenia zdrowia. Ta potworna choroba tliła się w niej już od dawna. Czy przyczyną mógł być psychiczny szok? Starałem się sprowokować jakąś reakcję krzycząc nagle, wrzeszcząc na nią.

– Obudzisz się wreszcie, do jasnej cholery! W końcu nawet ją spoliczkowałem, trzymając za ramię, dwoma powolnymi i zamaszystymi uderzeniami, których jedynym wynikiem było, że zajęczała, z półotwartymi oczami.

– Boli. Boli. Elias…

Co za dureń ze mnie! Natychmiast pożałowałem głupoty swego zachowania i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia na widok czerwonych plam rozlewających się na jej policzkach, na twarzy znowu pogrążającej się we śnie. Działo się coś szalenie poważnego. Mała była z natury dziewczyną gwałtowną i nerwową. Gdyby coś w jej wnętrzu nie zostało zniszczone, inaczej zareagowałaby na moje uderzenia. Ale co? Co?

Gryzłem się w ten sposób i między jednymi a drugimi odwiedzinami mojej śpiącej królewny z zapamiętaniem rzucałem się na narzędzia i z całych sił drążyłem pień, wzniecając chmurę wiórów, a w głowie kłębiło mi się od pytań i przygnębiających wątpliwości. Jeżeli tych dwoje nie można uzdrowić, niech przynajmniej będzie jakiś postęp w budowie łodzi, choćby po to, by dać nam złudzenie, że coś robimy.

Deszcz lał dalej, bezustannie. Trwało to już od tygodni. U Montaignes'a nie było najmniejszego oznaku zdrowienia, a Paulo czuł się coraz bardziej zmęczony.

Któregoś wieczoru, kiedy drążyłem pień silnymi pociągnięciami dłuta, walcząc z ogarniającym mnie smutkiem, powiedział nadzwyczaj spokojnie:

– Kolej na mnie.

Uniosłem głowę raptownie, ocierając z czoła pot.

– Co?

– Przyszła kolej na mnie. Wiem, że to nieodpowiednia pora, ale nic nie poradzę. Czuję ją. Jest tutaj. Dobrze ją znam, wiem.

Napełnił swoją małą tykwę "whisky", jak to nazywał, i napił się długimi pociągnięciami. Jego oczy zamykały się prawie, przysłonięte dwiema wielkimi torbami powstałymi ze zmęczenia. Na jego czole perliły się wielkie krople potu, spadały mu na pierś i tam przedzierały się przez gęste uwłosienie. Oddychał ciężko, a ramiona mu opadły.

***

To niemożliwe! Rzuciłem narzędzia i usiadłem z głową w dłoniach. Teraz byłem znowu w gównie po uszy. Dlaczego los pastwił się nade mną od tylu miesięcy? Kolejna sytuacja przeistaczająca się w koszmar. Miałem zostać sam w tym forcie, w strugach deszczu, który sprawiał, że wszystko gniło. I właśnie Paulo, chory, musiał mnie pocieszać! Co za ironia!

– Nie martw się! Wyjdziemy z tego, bądź spokojny. Nic się nie bój. U mnie to potrwa tylko parę dni. To nie pierwszy raz, i kto wie, pewnie nie ostatni…

Pił łyk za łykiem tego swojego świństwa, jeszcze szybciej niż zwykle, walcząc z atakującą go chorobą.

– Nie martw się, Elias! To jeszcze nie tym razem, zapewniam cię… Żaden święty mnie nie chce tam, na Górze. Za bardzo się boją, że zaprowadzę burdel w raju…

Mówił do mnie i upijał się. Ja milczałem, ale szedłem za jego przykładem. Śmierdzący benzyną bimber sprawiał, że czułem kurcze żołądka, ale piłem z determinacją, tykwa za tykwą. Po paru godzinach pijaństwa brzuch mi się wzdął od tej trucizny. Paulo mówił coraz bardziej od rzeczy. Miałem ochotę stracić świadomość, przestać wiedzieć, co się dzieje. Nie chciałem zostać sam. Odmawiałem zastanawiania się nad tym, co należało zrobić. Miałem dość, byłem zmęczony. Tego wieczoru moją jedyną reakcją było otumanić się na tyle, by przestać myśleć.

Paulo potrząsnął mną o świcie. Miał oczy szeroko otwarte, wbite w przestrzeń. Jego twarz spływała potem. Z jego przemoczonych od potu szortów na ziemię kapały krople. Jego głowa, ramiona i ręce trzęsły się konwulsyjnie, aż się przeraziłem.

– Paulo? OK?

Udało mu się pokiwać głową. Otrząsając się z pijaństwa chwyciłem go wpół. Nie stawiał żadnego oporu. Niełatwo było go przemieścić. Osłabiony litrami wypitego bimbru z największym trudem zaciągnąłem go na łóżko, gdzie urządziłem mu wygodne legowisko z mat i skór.

Potem, skoro miałem już na miejscu dwóch chorych, wydało mi się oczywiste, że również Małą trzeba przenieść do warsztatu, by mieć wszystkich razem na oku. Powlokłem się na dwór. Nieustający deszcz zalewał ziemię i okalający las. Zostałem natychmiast przemoczony, co trochę mnie otrzeźwiło. Było paskudnie szaro, nogi tonęły w błocie. Było mi źle.

Wszedłem do naszej chaty. Jak zawsze, kiedy patrzyłem na Małą, ogarnęła mnie fala czułości. Spała, i wyglądała dokładnie tak jak wczoraj. Była delikatna, niesamowicie krucha, jej szyja i ręce stały się filigranowe, o bladym, prawie nierzeczywistym odcieniu, czarne włosy opadały na łagodny profil; leżała skulona niczym niemowlę, jakby nieobecna…

– Mała? Obudź się, kochanie. Otwórz oczy. To ja, Elias! Po dłuższej chwili spojrzała gdzieś przed siebie, ledwo otwierając powieki.

– Tak?

– Dobrze się czujesz? Pójdziemy do warsztatu, kochanie. Chcesz? Będzie ci tam lepiej.

– Tak. Spać.

I zasnęła ponownie, przeciągnąwszy się niczym mała kotka. Nie pozostawało nic innego, jak przenieść ją do warsztatu. Nie byłaby w stanie samodzielnie przebyć tej odległości. Wziąłem ją więc na ręce i uniosłem. Zamurowało mnie, tak jak stałem przy łóżku z księżniczką w ramionach. Nie rozumiejąc uniosłem ją jeszcze raz, ogłuszony niespodziewaną lekkością jej ciała.

Nie ważyła nic. Potwornie nic. Do oczu napłynęło mi tyle łez, że nie potrafiłem się powstrzymać. Moja księżniczko, moja ukochana! Płacząc patrzyłem na nią, pogrążony w rozpaczy. Była taka piękna, z długimi rzęsami opuszczonymi na oczy. Jej długie ręce zwisały bezwładnie, jakby zapomniane. Cóż to za potworny sen pozbawiał ją wszelkiej chęci życia?

Nie miała już niczego. Była jakby pustą kopertą. Dlaczego musiała umrzeć? Z mojej piersi wydobyło się łkanie i musiałem usiąść na łóżku. Pochylony nad jej ciałem długo dawałem upust swemu smutkowi, błagając ją, by nie odchodziła.

– Nie ty! Księżniczko moja, kochanie, nie ty!

Walczyć. Nie wolno mi było ulec. Teraz ode mnie zależało życie trojga przyjaciół. Winien im byłem opiekę i wsparcie.

Urządziłem w warsztacie szpital i spędzałem w nim cały swój czas. Montaignes i Paulo potrzebowali stałej opieki. Co godzinę starannie wycierałem ich ciała, aby nie leżeli przemoczeni. Przesuwałem każdego na łóżku, aby jeden bok miał czas wyschnąć, podczas gdy przemakał drugi. Nawet skóry powoli przesiąkały ich potem i stale wilgotne stały się nieprzyjemne w dotyku.

Naznosiłem kilogramy owoców i starałem się, bez powodzenia, odżywiać ich regularnie. Lecz ich organizmy nie przyjmowały już niczego. Paulem wstrząsały czkawki, kiedy tylko wsuwałem mu do ust łyżeczkę. Jego skóra przybrała okropny kolor, jeszcze bardziej żółty niż u Montaignes'a, i bardziej niepokojący.

Dwa czy trzy dni po swoim upadku odzyskał przytomność i oznajmił mi, leżąc na łóżku, że czuje się lepiej. Nie będzie przecież całymi dniami wylegiwał się z powodu jakiejś malarii, do cholery! A jak się czuje Mała?

Wstał, z biodrami owiązanymi skórą potamoszery, przeszedł dwa kroki i zachwiał się pod wpływem zawrotu głowy. Nadbiegłem w samą porę, by chwycić go w ramiona. W ciągu sekundy jego ciało pokryło się wielkimi kroplami gęstego potu. Ponownie stracił przytomność i od tego czasu praktycznie już jej nie odzyskał. Jego ataki drgawek, kiedy temperatura gwałtownie spadała, były zupełnie wyjątkowe. Rzucając się na łóżku, niczym epileptyk, rozkopywał wówczas maty i skóry, a czasami mało brakowało, by nie spadł na ziemię.

51
{"b":"101300","o":1}