Литмир - Электронная Библиотека
A
A
***

Mała siedziała z nami w hangarze na łodzie. Nie pracowała i tylko z daleka uczestniczyła w naszych dyskusjach. Przesiadywała w kącie, zawsze tym samym, i patrzyła na nas oczami, które wydawały mi się smutne. Mówiła mało, tylko wtedy, gdy ktoś się do niej zwracał i jak się wydawało nie próbowała przełamać tego osowienia, tak u niej niezwykłego.

Sądziłem, że deszcz ciąży jej bardziej niż nam. Być może uzmysławiał jej naszą izolację i odcięcie od świata. Nie zapomniałem, że była bardzo młoda, złakniona życia i zabaw, pragnęła uczestniczyć w życiu swojej wioski zamiast siedzieć tu, zamknięta, z trzema białymi pośrodku dziewiczej dżungli.

Natomiast dwaj pozostali byli w humorach więcej niż doskonałych. Każdy dzień obfitował w paroksyzmy kretyńskiego i nie kończącego się śmiechu, zarówno jednego, jak i drugiego. Wystarczyło jakieś jedno słowo podczas rozmowy, zwykle przechodzące w kalambur, tak prostacki, jak tylko się dało, i już…

Montaignes ogarnięty był euforią, z rozszerzonymi źrenicami, mówił coraz bardziej nieskładnie, na wielkim haju pod wpływem grzybków, które znalazł gdzieś w dżungli.

Paulo, ze swej strony, był pijany. Któregoś dnia zatrzymał się na widok czerwonych owoców o pomarańczowym miąższu, popękanych i lekko gnijących, które przyniósł do fortu Montaignes.

– Co to za świństwo? – spytał uprzejmie.

– Sam nie wiem. Jakiś owoc palmy, ale nigdy nie widziałem tak wielkich. Zabawne jest to, że sama palma jest malutka. Karłowaty gatunek o olbrzymich owocach.

Paulo powąchał z zachwytem na twarzy, po czym zapytał podejrzliwie:

– No więc w końcu są to owoce palmy czy nie?

– Tak.

– Nie są trujące?

– Nie. Na sto procent nie. Próbowałem. Zresztą są niesmaczne. Stary poklepał Montaignes'a po ramieniu z tajemniczym uśmiechem na ustach.

– Niech pan botanik łaskawie nie obmawia tych zgniłych owoców. Niech pan pomyśli, że jeśli panu nie smakowały, to być może dlatego, że nie potrafił pan ich przyrządzić, panie agronomie!

Jeszcze tego samego wieczoru Paulo nastawił owoce do fermentacji. Następnego dnia widziano go, jak pomiędzy kolejnymi ulewami nerwowo biegał z jednego końca fortu na drugi. Gromadził tajemnicze sprzęty: tykwy, długi odcinek bambusowej rury irygacyjnej, i śmiał się przy tym cicho, potrząsając znacząco głową w sposób, który moim zdaniem nie wróżył nic dobrego. Kiedy Stary cieszył się bez powodu, można było praktycznie być pewnym, że szykował się jakiś monumentalny idiotyzm.

– Paulo, co ty szykujesz? – próbowałem się dowiedzieć. Popatrzył na mnie przebiegłym wzrokiem chytrego kupca.

– Nie mogę ci powiedzieć, Mały. Może się mylę… Jutro najpóźniej – obiecał – będę miał odpowiedź. Gra?

Odchylił się do tyłu i zaczął wrzeszczeć:

– Zresztą, jeśli nie gra, panie ciekawski, możesz mi to powiedzieć!…

Zrezygnowałem.

***

Nazajutrz Paulo zniknął na cały dzień. Pojawił się dopiero podczas wieczornego posiłku, który spożywaliśmy w hangarze na łodzie, stającym się najgościnniejszym pomieszczeniem w forcie. Nagle wpadł jak furiat, zatrzymał się w miejscu, powstrzymał się, by nie upaść na nos, i złapał… równowagę. Popatrzył na mnie mętnym wzrokiem.

– Udało się! D… D… Do jasnego chuja! Mówię ci, ż… ż… że udało się! Masz, spróbuj!

Podał mi bambusową rurkę wypełnioną ciepłym jeszcze płynem, prosto z alembika, o zapachu dziewięćdziesięcioprocentowego spirytusu.

– Wi… wino palmowe!… Produkcji Paula! Moje własne! Spróbuj tylko! To dru… drugi rzut! Jest jeszcze lep… jeszcze lepszy niż pierwszy!

I od tej pory chodził pijany w sztok przez większość dnia, to znaczy po godzinie dziesiątej, kiedy to zwykle odkładał dłuto, zacierał ręce jak stary robotnik i oznajmiał:

– No, no! Już pora na kielicha! Ale tu szybko płynie czas! I bez mrugnięcia okiem wlewał w siebie potężne porcje swojej gorzkiej mikstury o smaku nafty, której sam zapach przyprawiłby normalny żołądek o skurcze. Opróżniał pojemnik, cmokał jak po koniaku i trzydzieści pięć sekund później zaczynał wariować i opowiadać kawały sprzed pół wieku, pokładając się ze śmiechu. Któregoś dnia, gdy zobaczyłem, jakie pochłania tego ilości, lekko zaniepokojony stanem jego przewodu pokarmowego odciągnąłem go na bok.

– Paulo…

– Wiem! Myślisz, że nie wiem, co chcesz mi powiedzieć?

– Paulo…

– No więc słuchaj: piję, bo nie ma nic innego do roboty, i będę pił tak długo, na jak długo starczy. Przeszkadza ci to?

– Nie. Chodzi o ciebie…

– O mnie… O mnie… Czego byś chciał? Żebym się narkotyzował, jak tamten wariat?

Bo według Paula Montaignes zwariował.

Młodzieniec przyszedł do mnie któregoś wieczoru z triumfującą miną.

– Elias! Elias! Popatrz! Znasz to?

Pokazywał mi ze dwadzieścia małych brązowych kulek.

– Tak, to grzyby.

Wzniósł oczy do nieba, uderzył się ręką w czoło, jakby ten tępy Elias naprawdę nie miał o niczym zielonego pojęcia. Wziął jeden z grzybów i dwoma paznokciami starannie zdarł ciemną błonę, którą podsunął mi pod nos.

– A to? A to? – spytał podniecony. – Co to jest, to?

– No…

– To, Elias, to psyllocybina. Magia kolorów, Elias… To druga strona rzeczywistości; "Opium powiększa to, co bezkresne, i wydłuża nieskończone", mawiał Baudelaire. Aaach, gdyby mógł poznać to tutaj!

Zauważyłem wówczas jego oczy o poszerzonych źrenicach, o prawie czarnej tęczówce, zauważyłem niezwykle, gorączkowe podniecenie na jego twarzy i lekkie drżenie, jakie wstrząsało całym jego ciałem.

– To te grzybki wprawiają cię w taki stan?

– Psyllo! Magie mushrooms! To grzyby halucynogenne, Elias! Na jego nalegania Paulo i ja poddaliśmy się doświadczeniu. Nastąpiło kilka godzin nie kontrolowanych przemyśleń, w trakcie których wszystko zdawało się logicznie układać, ale nigdy nie prowadziło do żadnego konkretnego rozwiązania. Chwilami następowały wzrokowe odkształcenia, wydawało się, że niektóre rzeczy rosną albo nawet oddychają. Po powrocie na ziemię, dobrych sześć godzin później, nasze zdania były podzielone.

Byłem za, ale niezbyt często. Nie lubiłbym stale chodzić na haju, jak to czynił Montaignes. Mały seansik delirium, halucynacji i zaśmiewania się do rozpuku nigdy nikomu nie zaszkodził. Ale tak przez cały dzień to musiało prowadzić do zdziwaczenia.

Paulo ze swej strony przeklinał wszelkie narkotyki oraz narkomanów i twierdził, że następnym budynkiem w forcie będzie więzienie, bo nie było mowy o tym, żeby pozwolić hipisom na życie z nami.

Każdego ranka Montaignes zażywał swoją porcję na śniadanie. Zrezygnowaliśmy z erzacu, odkąd znalazł w lesie kępę trzciny cukrowej. Zrobiona z niej papka, rozmoczona parę dni w wodzie, dawała zielony i gęsty koncentrat, który zmieszany z gorącą wodą był pyszny i przyjemnie rozgrzewał całe ciało. Jeśli dodać do tego szczyptę prażonego kakao, napój stawał się wręcz boski.

Montaignes natomiast miał swoją miseczkę miodu. Trzymał grzybki w cukrze tak długo, aż otrzymywał czarną pastę o konsystencji miodu. Choć cukier nie likwidował całkowicie ich ohydnego smaku, pozwalał jednak jakoś je przełknąć. Zjadał kilka łyżeczek preparatu i bardzo szybko następował odjazd.

Najpierw zaciskał dłonie na krawędzi stołu, jakby przeżywał wewnętrzny szok. Na jego twarzy pojawiał się szeroki, głupawy uśmiech, który, choć potem się zmniejszał, pozostawał na niej przez resztę dnia. Jego źrenice rozszerzały się błyskawicznie, i wkrótce miał to wariackie spojrzenie towarzyszące mu nieodłącznie.

W warsztacie sadowił się zawsze w tym samym miejscu, tam gdzie w przyszłości miał być dziób pirogi, i drążył jednostajnym, regularnym ruchem, po każdej grze słów tamtego pijaka wybuchając długim śmiechem, który wstrząsał nim bez końca.

Jednym słowem był na pełnym haju przez cały dzień. W porównaniu z nimi ja byłem wzorem trzeźwości. Ale ja miałem towarzyszkę, a oni nie. Na ich miejscu robiłbym to samo.

47
{"b":"101300","o":1}