Kiedy się jest w grupie, przeżywającej zwłaszcza trudności, zamknąć się w sobie oznacza skazać się na rozmyślania, na irytację wszystkim i niczym, wreszcie na rozgoryczenie. Montaignes znalazł się na tej równi pochyłej. I oczywiście los pastwił się nad nim. Jemu przypisane były wszystkie gałęzie, kałuże, mrówki, wszystkie przeszkody. Naprawdę pech!
Powoli zespół ogarniało napięcie. Docinki Paula stawały się coraz bardziej złośliwe, a i ja sam ochrzaniłem obu tropicieli, właściwie nie wiem dlaczego. Tak się rzeczy miały, kiedy, po paru dniach bezustannego łażenia i biwaków coraz prymitywniejszych ze względu na złe samopoczucie Małej, odnaleźliśmy ślady słonia. Były to odchody sprzed paru godzin. Na ich widok od razu zrozumieliśmy, że nie był to M'Bumba, były stanowczo za małe.
Dalej posuwaliśmy się w milczeniu. W tym kłębowisku roślinności słoń mógł znajdować się pięć metrów od nas i pozostawać niewidocznym. W dżungli zdarzało się, że niektórzy myśliwi natykali się na nogę słonia, wychodząc zza krzaka. Tropiciele biegli bezgłośnie i węszyli w powietrzu, kręcąc głowami na wszystkie strony, bardzo podnieceni.
***
Nagle usłyszeliśmy go. Szelest liści, potężny oddech i oto wyszliśmy wprost na niego w miejscu, gdzie roślinność była nieco rzadsza. Znajdował się o dwadzieścia metrów dalej i stał do nas tyłem, ogromny, ciemnoszary.
Natychmiast rozeszliśmy się, tworząc pięciometrowe odstępy, z karabinami gotowymi do strzału. Dostrzegł nas. Odwrócił się, z wyraźnymi oznakami wściekłości. Ujrzeliśmy częściowo jego głowę, szerokie uszy, wysoko podniesione kły. Widziałem go z trzech czwartych, kiedy strzeliłem w skroń. 478 Paula wypalił jednocześnie. Upłynęły dwie sekundy w ciszy zanim zdecydował się Montaignes.
Słoń padł na kolana, aż ziemia jęknęła, zakołysał się i runął na bok, pokonany.
– Dobraaaa! – ryknął Paulo.
Rozległ się potężny bulgot i ciało słonia wypróżniło się, rozprzestrzeniając silny gorzki zapach zalatujący zgnilizną.
– Uch! Nażarł się mango, świnia! – wrzasnął Paulo. – Dlatego tak śmierdzi.
Była to piękna samica. Ogromna głowa, lekko przekrzywiona, spoczywała na podwiniętej trąbie. Padając zwaliła kilka drzew i spod jej ciała sterczały dookoła gałęzie. W ten sposób do kieszeni wpadały nam dwa ładne kły. Miały prawie po dwa metry długości.
Tropiciele chwycili swoje brzeszczoty od pił do metalu i nie zwlekając zabrali się do roboty, piłując kość o pięć centymetrów od skóry, podczas gdy Paulo, na swoim kalkulatorku, obliczał już zyski. Rezultat przywrócił mu dobry humor.
– Prosto w skroń, popatrz! Nie? Dokładnie! To jest strzał, co?! W głowie ofiary widniały dwie wielkie krwawiące dziury. Po moim strzale i Paula.
– Widziałeś, Mały? To jest robota! Żadnych cierpień, prosto w dziesiątkę!
Kula Montaignes'a, nieźle jak na początkującego, trafiła w trąbę, niemal u nasady, gdzie wyrwała potężny kawał mięsa. Paulo wskazał na tę brzydką ranę cmokając karcąco.
– Ale to, Mały, to… Tak się nie robi… Trzeba zrobić postępy, co?
– Tak, właśnie! – odparł wściekły Montaignes.
– Może potrzebowałbyś innej broni? Może potrzebowałbyś karabinu z okularem? Co?
– Dobra już! Daj spokój, Paulo! Zejdź trochę ze mnie!
***
W tej właśnie chwili pojawiło się słoniątko. Wysokie mniej więcej na metr, z cienką jasnoszarą trąbą i dwojgiem wielkich, zaniepokojonych oczu, po prostu wielki jednotonowy dzidziuś, bojaźliwy i bezradny. Podeszło niepewnie, jakby nieco bokiem, niezdarnie.
Trąbą dotknęło ciała słonicy, po czym naparło na nie czołem, całym ciężarem, jakby chciał ją podnieść.
Boże drogi! Zabiliśmy matkę. Skąd mogliśmy wiedzieć, że ten tutaj jest w pobliżu? Opuściła mnie cała radość. Montaignes, ze swoją przepaską na czole, mrugał oczami blady i przerażony.
– No, to się spisaliśmy! – podsumował Paulo.
Próbowaliśmy je nastraszyć, żeby odeszło, klaskaliśmy w dłonie i biegaliśmy przed nim głośno tupiąc.
– Huuu! Huuu! Dalej! Huuu!
Paulo załadował broń i wystrzelił w powietrze. Huk sprawił, że tropiciele zaczęli się śmiać, pochyleni nad swoją robotą, a słoniątko odskoczyło na kilka metrów. Ale nie zdecydowało się odejść. Podeszło znowu, patrząc swoimi wielkimi smutnymi oczami, które tylko wzmagały nasze wyrzuty sumienia, i znów zaczęło popychać czołem ciało swojej mamy. Przesuwało też swoją trąbę, porośniętą długimi jedwabistymi włosami, po skórze słonicy i w końcu zaczęło przeszkadzać tropicielom w pracy. Młodszy z Małych Ludzików, zdenerwowany ruchem trąby, zaszczebiotał coś gniewnie, po czym nagle chwycił maczetę leżącą u jego stóp i wbił ją w szyję słoniątka.
Maczeta uwięzła, dość głęboko wbita w ciało, a spod niej wypływała strużka krwi. Mały Ludzik szczebiotał wściekle i gwałtownie machał rękami, żeby odpędzić małego, który kręcił się w kółko, już całkowicie przerażony.
Zrobiłem to, co wydawało się logiczne. Załadowałem broń i podszedłem do małego, długo celowałem, czekając, aż się uspokoi, i wystrzeliłem, kiedy pojawił się na muszce. Padł na ciało swojej matki.
Mały Ludzik podszedł, by wyciągnąć swoją maczetę, uniósł ją wysoko w górę i z błyszczącymi oczyma zaczął się śmiać, odsłaniając dziąsła, dzikim i nieprzyjemnym śmiechem.
Montaignes'owi nagle coś zaskoczyło i wybuchnął.
– Wyście wszyscy powariowali! Zupełnie powariowali!
Zaczęło się. Teraz musiał nastąpić dalszy ciąg. Odreagowanie wielu dni urazy. Ryczał, czerwony, niepohamowany, nie panując nad sobą, z opaską przekrzywioną na czole i dłońmi zaciśniętymi do białości na karabinie. Jego krzyki przechodziły w falset i chwilami tracił głos. Upajał się własnymi słowami, zapamiętując się we własnej wściekłości. Musiało mu być bardzo źle.
Byliśmy wariatami. Byliśmy świniami. Nie mieliśmy prawa do czegokolwiek na tym świecie. Nie mieliśmy żadnych usprawiedliwień. Wyruszyliśmy na spotkanie śmierci. Wszyscy o tym wiedzieli. Wiedzieliśmy o tym i nie powiedzieliśmy mu. Zrobiliśmy to umyślnie. Byliśmy oddaleni od wszystkiego, zbyt oddaleni. Trzeba powstrzymać te szaleństwa i poświęcić wszystkie siły na poszukiwanie szansy odnalezienia prawdziwego świata. I jeszcze mnóstwo innych rzeczy, których by nie powiedział, gdyby nie był wściekły.
Wzruszyłem ramionami i zarepetowałem karabin, żeby coś zrobić, podczas gdy on zdzierał gardło. Pozwalałem mu się wyładować… Za chwilę opamięta się i zrozumie, że nie mogłem uczynić nic innego, jak tylko zastrzelić tego małego. Nie byłem winien temu nerwowemu załamaniu. Ale Paulo zdenerwował się i rozwrzeszczał jeszcze głośniej:
– Zamkniesz wreszcie mordę czy nie?!
I postąpił dwa kroki w kierunku Montaignes'a, który nadal ryczał, tracąc dech.
– Zamknij tę swoją jadaczkę albo ja ci ją zamknę!
– Ej, Paulo, spokojnie! – zawołałem.
Natychmiast odwrócił się ku mnie i wrzasnął:
– Ty też chcesz mi wleźć na głowę? Tak? Chcesz zacząć?!
Tracił panowanie nad sobą. Robiło się gorąco. Miał minę rozjuszoną i zupełnie nie do żartów. Wściekły, rozdygotany, gotów na wszystko, a wiedziałem, na co tego starego wariata stać. Patrzył na mnie nieruchomo, jakbym go obraził. Odwrócił się i ruszył w kierunku Montaignes'a, którego wrzaski zaczynały przycichać.
– Ty mały dupku, zamknij się, bo nie ręczę za siebie! Cicho, mówię ci! Rozkazuję ci zamknąć dziób!
Na te słowa Montaignes zamilkł nagle i jego twarz jakby się wydłużyła, stając się jeszcze chudszą; przymrużył oczy i przybrał jakiś paskudny, zły wyraz twarzy, którego nigdy u niego nie widziałem. Odruchowo odciągnął kurek Winchestera. Klak! Ciąg dalszy był już logicznym następstwem, łatwym do przewidzenia. Stanął pewniej w rozkroku i opuścił lufę na wysokość człowieka.
Postarzał się przy tym o dziesięć lat, a w policzkach zrobiły mu się dwie głębokie bruzdy.