Krajobraz zmienił się. Wśród wybujałej roślinności Sangha płynęła teraz pod gołym niebem. Na jej brzegach, po obu stronach, wznosiły się kłębowiska namorzynów, tworząc z poskręcanych i gnijących konarów nieprzebyte zasieki i łukowate zatoczki. Wielkie poziome pnie, grube niczym dęby, wznosiły się łagodnie, rzucając na wodę pasma cienia o znośnej temperaturze.
Pni ogromnych drzew czepiały się liany, mchy i niewiarygodne gęstwy pasożytujących paproci.
Płynęliśmy w pobliżu brzegu, starając się maksymalnie unikać słońca, które ostro prażyło na powierzchni rzeki, tworząc jednobarwny obraz. Rozróżnić w nim można było mnóstwo chlorofilowych ocieni: błotnistą zieleń wody nurtu rzeki; brunatną zieleń tłustych roślin wodnych i palm w nabrzeżnej gęstwinie; gwałtowne erupcje listowia namorzynów, przypominającego ogromny bluszcz, od samej nnwierzchni wody aż po wysokość dziesięciu metrów; bladą zieleń opadających paproci i niemal fosforyzującą zieleń niektórych mchów o długich wąsach; a wszystko to uwieńczone, tam wysoko, rozproszoną zielenią czubków wielkich drzew.
Czarna piroga, metalicznoniebieska beczka z benzyną i plamy naszych ubrań odcinały się, jakby zupełnie nie na miejscu albo co najmniej obce, od całej tej zieloności.
Brzegi ożywiały teraz stada ptaków brodzących o długich nogach, o upierzeniu we wszystkich możliwych kolorach, które łowiły setkami wokół zatoczek. Nie bały się zupełnie, tak że pewnego ranka, z wyłączonym silnikiem, dryfowaliśmy pośrodku stada czubatych żurawi nie przeszkadzając im w najmniejszym stopniu, mając możliwość obserwowania ich jak na specjalnie przygotowanym przedstawieniu: były to wielkie ptaki o długich, spiczastych dziobach, pięknym popielato-niebieskim upierzeniu, długich czarnych nogach dumnie wzniesionej szyi i głowie zwieńczonej czubem z błyszczących piór, lśniących w promieniach słońca.
Pomimo wszystko nasze zbliżanie się powodowało masowe odloty całych stad większych ptaków, przypominających czaple, o niepokalanym, nierealnie białym upierzeniu. Leciały patem w zupełnej ciszy, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, zataczały na niebie obszerne kręgi i znikały.
Patrzyliśmy wszyscy z zapartym tchem, zaskoczeni, milczący, nasycając się pięknem tego widoku. Te przedstawienia tuż nad wodą, które przyroda jakby specjalnie dla nas szykowała, w dużej mierze przyczyniały się do utrzymywania nas w stanie jakby zawieszenia, nieco głupawej beztroski.
O zachodzie słońca ogarniało nas wilgotne i ciężkie gorąco, tak jakby las wydzielał ciepło zmagazynowane ze słonecznego żaru przez cały dzień. Wyraźnie zapamiętałem jeden z takich wieczorów, przepojony zapachem wielkich nocnych kwiatów, które dopiero co rozkwitły. Ptaki zamilkły. W spokojnej dżungli słychać było jedynie skrzek "latających psów", wielkich właśnie przebudzonych nietoperzy. Nad wodą, jak każdego wieczoru, unosił się rodzaj ciemnej mgły, jakby niewyraźna para wodna, która w miarę zapadania nocy szybko ciemniała.
Nagle pojawiło się nad wodą, wynurzając się z tej mgły, stado liliowych flamingów o długich szyjach, i zaczęło krążyć dookoła. Najmniejsze pozostawały wewnątrz kręgu, inne kolejno zajęły pozycje w większej odległości od środka. Nie wydawały najmniejszego dźwięku; ich długie czerwone nogi ciągnęły się z tyłu, niekiedy zawadzając o powierzchnię wody, a wielkie spiczaste skrzydła zdawały się poruszać w zwolnionym tempie. Długie szyje falowały miarowo. Głowy, zakończone wielkimi zakrzywionymi dziobami, pochylały się i podnosiły na przemian. Sprawiało to wrażenie, jakby czynna tu była jakaś cudowna karuzela, jakieś Merry go round z siedzeniami o niezwykłej postaci. Taniec ten trwał aż do całkowitego zapadnięcia zmroku, kiedy widać już było tylko jasne smugi, po czym, jakby otrzymawszy jakiś sygnał, ptaki przerwały krąg i zniknęły w ciemnościach.
Tylko raz napotkaliśmy rodzinę hipopotamów, cztery dorosłe i dwa małe tłuścioszki, wypoczywającą na brzegu. Jeden siedział w wodzie, parę metrów dalej, z grzbietem, na styku powietrza z wodą, lśniącym w słońcu.
– Rany boskie, ależ one są wielkie! – wykrzyknął Paulo.
Natychmiast oddalił pirogę, biorąc kurs na środek rzeki. Chwyciłem karabin, gotów na wszelką ewentualność, z zamiarem zastrzelenia pierwszego, który by się zbliżył. Na ogół uważałem, że są raczej sympatyczne, ale nigdy dotąd nie widziałem aż tak wielkich. Dobrze im się wiodło, były jedyne w okolicy. Na brzegu samiec, gigantyczna czarna bryła trzymetrowej szerokości, ziewał rozdziawiając ogromną różową paszczę i przyglądał się nam.
Nie poruszyły się. Temu, który siedział w wodzie i wyglądał jak prawdziwa góra mięsa, nie drgnęła nawet skóra na grzbiecie.
***
Po paru dniach zastanowiła nas stała obecność krokodyli.
– Nie wydaje ci się, że jest ich tutaj sporo?
– Owszem.
Widać je było praktycznie na każdym brzegu, leżały w każdej zatoczce i w każdej szparze w kłębowiskach namorzynów. Były też na pniach leżących na powierzchni wody, uczepione gnijącego drewna niczym strażnicy, z półotwartymi pyskami, nieruchome. Wygrzewały się na słońcu grupkami po pięć czy sześć, jeden bardziej tłusty od drugiego.
Były to ludojady, tak nazywano je w miejscowych narzeczach, i należały do największego spośród trzech czy czterech gatunków zamieszkujących rzekę. Wielkie samce osiągały sześć metrów długości. Były imponujące, prehistoryczne, ze wzdętymi brzuchami pośrodku ciała a grzbiety i ogony pokrywały im podwójne rzędy twardych wypustek niczym zęby piły. Ich półotwarte pyski, o nieregularnych kształtach, wydawały się uśmiechać sardonicznie, odsłaniając długie ostre zęby. Łuski były ciemnozielone i rzucały czarne odblaski. U niektórych, wysoko podnoszących głowę, widać było kawałek podbrzusza z jaskrawożółtymi łuskami.
Nie ruszały się bardziej niż pnie drzew. Czasami, kiedy zbliżaliśmy się, któryś z nich otrząsał się, uniesiony na grubych łapach, po czym nieprzyjemnym, falistym ruchem cicho zanurzał się w wodzie, przy czym na jej powierzchni pojawiały się zaledwie nieznaczne zmarszczki.
Zupełnie nie wydawały się agresywne. Oczywiście woleliśmy mieć karabiny pod ręką, ale nigdy żaden z ludojadów nie uczynił gwałtowniejszego ruchu. Przepływaliśmy zachowując należytą odległość. Pozwalały nam przepływać w swoim polu widzenia z martwym wzrokiem, nie reagując. Z czasem przyzwyczailiśmy się do nich, w miarę upływu godzin, pomimo niepokojącej liczby tych bestii. Jedynie przy forsowaniu niektórych zatoczek, wypełnionych krokodylami po obu stronach, rzeczywiście odczuwaliśmy niepokój i na pokładzie naszej kruchej łupiny panowała wówczas niemiła atmosfera.
Nie lubiłem tych stworzeń i powstrzymywałem się, by wziąć pudełko naboi i postrzelać sobie do nich. Krokodyle to debile, całkowicie pozbawione wszelkiej logiki i wszelkiej organizacji społecznej. Myślą tylko o żarciu, zabijaniu i wygrzewaniu się na słońcu. W swoim obżarstwie są tak głupie, że pożerają własne małe, jeśli nie ma niczego innego w okolicy, i regularnie zjadają się wzajemnie. Mają w sobie coś oślizłego, czego nienawidzę. Nawet ich dzieci są potworne.
Chwytają ofiarę na brzegu i wciągają ją na dno, do swego rodzaju jamy. Pozostawiają ścierwo pod wodą, żeby gniło, i od czasu do czasu zachodzą tam chapnąć jakiś kąsek. Nie służą do niczego, są bezapelacyjnie szkodliwe, krwiożercze, a ich metoda polowania, polegająca na leżeniu w ukryciu całymi godzinami, jest podstępna i zdradziecka. Naprawdę nie lubię ich.
Moją odrazę podzielali inni. Widziałem, jak Paulo przy sterze machinalnie gładzi zamek swojej 478, leżącej w poprzek kolan. Montaignes, siedzący na dziobie z Winchesterem w dłoniach, przyglądał się im z zawziętym wyrazem twarzy, najwyraźniej pragnąc, by któryś zdecydował się na atak. A Bebe, za każdym razem, kiedy przepływaliśmy wśród nich, wściekle szczekał stojąc przednimi łapami na burcie, wyrażając w ten sposób ludojadom swoją dezaprobatę wobec istnienia ich gatunku, a jego mały żółty ogonek sterczał przy tym pionowo.