Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Panie Ujejski – podniósł głos kościelny Messerschmidt – było nie doprowadzać w wiekach średnich do kryzysu papiestwa. Było nie handlować odpustami.

– Jeśli pan faktycznie uważa – odparł zimno zawiadowca – jeśli pan faktycznie uważa, iż ja, Tomasz Ujejski, syn Tomasza, doprowadziłem w piętnastym wieku do kryzysu papiestwa oraz sprzedawałem odpusty, to pan, panie Messerschmidt, reformując Kościół chrześcijański miał rację.

– Pewnie, że miałem rację – krzyknął kościelny.

– Pan ma zawsze rację, bo pańska racja, bo w ogóle wasza kacerska racja jest z definicji wyższa od sensu – zawiadowca machnął ręką.

– Wszystko przez niewłaściwe odżywianie i brak optymizmu – ton pani Rychterowej zdawał się zapowiadać obszerny wykład na temat zdrowej żywności i pozytywnego nastawienia do świata, ale kościelny Messerschmidt, najwyraźniej podległy huśtawce zmiennych nastrojów z nieoczekiwanym entuzjazmem wszedł jej w słowo:

– Bardzo dobrze powiedziane. Spożyłbym coś zdrowego, co przyprawiłoby mnie o optymizm. Sprawy sprawami, a optymizm optymizmem.

– Bracia i siostry – powiedział pastor Potraffke i uniósł w górę ramiona.

W głębi lasu rozległ się samochodowy klakson, Arcymajster Swaczyna spojrzał na zegarek, twarz kościelnego Messerschmidta rozjaśnił błogi uśmiech, grymas bolesnego skurczu przemknął przez oblicze pana Trąby, wojskowy willis pojawił się u wylotu leśnej drogi i kołysząc na wykrotach wolno podjechał ku środkowi polany.

– Pozwalam sobie zaproponować skromny poczęstunek – powiedział Arcymajster Swaczyna. Wstał z miejsca i ruszył w kierunku samochodu, zatrzymał się na moment i zwracając w stronę pana zawiadowcy Ujejskiego dodał: – Skromny ekumeniczny poczęstunek.

***

Potem już nigdy tak nie było. Białe planety zaczęły sunąć po ciemniejącym nieboskłonie, gwiazdy spadały tuż za naszymi plecami, misyjni muzykanci wstąpili na podium i zaczęli grać stare austriackie marsze i walce. Kelnerzy w białych kurtkach ze złotymi guzikami nieśli na srebrnych tacach pęta kiełbasy myśliwskiej, stawiali przed nami butelki Żywca, Pilznera i czystej wódki, musztardę w wielkich słojach i domowy chleb na wiklinowych tacach, cztery ogniska zapłonęły po czterech stronach świata, światło płynęło przez kufle i przedwojenne kieliszki z masywnego szkła, pani Pastorowa udała, że mnie nie widzi, Elżunia Baptystka nie spuszczała ze mnie oka.

– Elżuniu – powiedziałem do niej – nie kocham cię.

– Ach, miłość! – odparła Elżunia. – To się raczej nie zdarza.

– Mnie się zdarzyło.

– Blondynka? Mężatka, która wynajmowała pokój u pani Rychterowej na czwartym piętrze? Małym chłopcom często się wydaje, że kochają dorosłe kobiety, ale nawet jeśli to jest pierwsza miłość, to zazwyczaj nie jest prawdziwa miłość.

– To jest prawdziwa miłość. Kiedy dorosnę, ożenię się z nią.

– Jerzyku, ona musiałaby się wpierw dla ciebie rozejść z mężem.

– Zrobi to – powiedziałem z absolutnie uroczą pewnością.

Elżunia zachichotała, ale prawie natychmiast jej lekko asymetryczne, zapowiadające niesłychaną urodę rysy poszły w rozsypkę, nie wiedziałem jeszcze wtedy, że rozmawianie z kobietą, której się nie kocha, o innej kobiecie, którą się kocha, to jest śmiertelny występek, ale wyraz twarzy Elżuni Baptystki zapamiętałem na zawsze. Nie był to wyraz ani rozpaczy, ani bólu, ani nawet niesmaku, był to wyraz z wolna przezwyciężanej bezbronności, była to mina bezradnej kobiety, która stara się dojść do ładu z męską bezmyślnością, ponieważ i tak nie ma wyjścia. Elżunia Baptystka poradziła sobie z moją bezmyślnością i powiedziała:

– Zanim ona się dla ciebie rozejdzie z mężem, zanim dorośniesz, odwiedź ją przynajmniej. Kiedy z twoim ojcem i panem Trąbą pojedziecie w listopadzie do Warszawy zabić Gomułkę, wpadnij do niej przy okazji.

Spojrzała mi w oczy i dodała:

– Jesteś bardzo kochliwy, Jerzyku. Dorośnij jak najprędzej, ponieważ kochliwość w połączeniu z analfabetyzmem erotycznym to fatalne połączenie.

Byłem pewien, że zaraz powie coś o pani Pastorowej, byłem tego tak niezbicie pewien, iż zawczasu gorączkowo obmyślałem bezwzględną i brutalną odpowiedź, która sprawiłaby jej dojmujący ból, ale Elżunia wskazała dłonią ku skrajowi polany i powiedziała:

– Oto one, Jerzyku. Wróciły, ponieważ nie mogą żyć bez ciebie.

Jak mawiali starzy narratorzy, przecierałem oczy ze zdumienia. Na skraju lasu, na brzegu polany, na granicy pomiędzy blaskiem a ciemnością stały morfinistki. Rozjaśniły i zapuściły włosy, nie dźwigały babilońskiej kołdry, na ramionach miały narzucone obszerne męskie kurtki z pikowanego ortalionu, były więc, zwłaszcza dla mojego niewprawnego oka, zmienione nie do poznania, ale przecież to były one.

– Tak, to one – zdawała się rozwiewać cienie mych wątpliwości Elżunia Baptystka – to one, morfinistki, czyli Anka i Danka. Oczywiście nie są żadnymi morfinistkami. Są studentkami psychologii i niebawem zabiorą się do pisania prac magisterskich. Jedna będzie pisać o psychologii kobiety czekającej na mężczyznę, a druga o psychologii mężczyzny czekającego na kobietę. Biegnij do nich czym prędzej, słodki kochasiu.

Miałem nieprzepartą ochotę, ale pozazmysłowo czułem, iż jeśli ruszę ekstatycznym pędem, do szczętu zbłaźnię się przed Elżunią, miałem tym większą ochotę na szaleńczy, powitalny bieg, gdyż wszyscy już je dostrzegli i wszyscy (ściśle rzecz biorąc, wszyscy mężczyźni) już biegli w ich kierunku. Nawet ojciec, nawet ojciec chyżo biegł przez wysoką granatową trawę. A jeśli nie biegł, to szedł bardzo prędkim krokiem. Matka, pani Pastorowa i Małgosia Snajperek wstały z miejsc i z posępnymi minami przypatrywały się powitalnym owacjom, ja zaś wziąłem Elżunię za rękę i niejasno przeczuwając, iż zajmowanie ostatniego miejsca w popularnej grze pozorów nie jest złą rzeczą – powiedziałem:

– Chodź, Elżuniu, pójdziemy się przywitać. Ona spojrzała na mnie z nagła rozjaśnionym wzrokiem i szepnęła:

– W każdym razie uczysz się szybko. To jest pocieszające.

Obejmowaliśmy je, klękaliśmy przed nimi, ściskaliśmy ich boskie dłonie, były piękne, w ich wysmaganych luterskimi wiatrami i wyszczuplałych twarzach nie było już śladu dawnych defektów, były piękne, ale osobliwie speszone, raz po raz oglądały się za siebie, coś szeptały, wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, zachowywały się tak, jakby na coś albo na kogoś czekały i istotnie, gdy po krótkiej chwili (tak krótkiej, iż z chaosu powitań nie zdążyła się nawet wyłonić jakakolwiek forma ich dalszej bytności) w niedalekich gęstwinach rozległ się chóralny męski śpiew, uśmiechnęły się z wyraźną ulgą.

– To nasi narzeczem – powiedziała jedna.

– Nasi czescy narzeczem nadchodzą i śpiewają – dodała druga.

Śpiew stawał się coraz głośniejszy, słowa pieśni coraz wyraźniejsze: Wczora sem byl u muzyki, u muzyki cely deń – śpiewali niewidzialni czescy narzeczem morfinistek, gdy zaś stali się widzialni, nikogo z nas nie zdziwiło, iż jest ich pięciu, pięciu dorodnych niczym czescy hokeiści chórzystów wyszło na polanę i śpiewało: Panenko modrooka, Ne melem, ne melem sebrala nam woda młyn; potem śpiewali Do koleczka, do kola i Slawoniczką polkę, śpiewali pięknie i donośnie na pięć pięknych i donośnych głosów i ani na chwilę nie przerywali śpiewu, nie czynili przerw pomiędzy starymi, czeskimi piosenkami, śpiewali Szkoda laski i Snubni prstynek, i Hosziczku zradny, zapraszaliśmy ich do stołu. Arcymajster Swaczyna wygłaszał naznaczoną serdecznym internacjonalizmem mowę powitalną i odziani w ciemnozielone dresy natchnieni śpiewacy szli przez łąkę i śpiewali: Andulko szafarzowa, husliczki ne masz doma i Karliczku mój, i siadali za stołem i śpiewali Ne budemy wstawat rano wczes i Dawno preszla doba, i potem śpiewali cały czas aż do mglistego, jesiennego świtu Kde se piwo warzi tam se dobrze darzi, gde se piwo pije tam se dobrze żije, pójmy tam a pijmy, i nasze nie kończące się dialogi o zabijaniu przez całą tę znojną i świętą noc toczyły się przy skocznym akompaniamencie ich śpiewu. Posadil sem konwalijku, wyrosla mi lilije.

21
{"b":"100837","o":1}