Tym razem zgadłem – od początku wiedziałem, że ostatnim słowem w monologu pana Trąby będzie słowo „ręka".
Rozdział II
Tym razem zgadłem, od początku wiedziałem, że ostatnim słowem w monologu pana Trąby będzie słowo „ręka". Byłem tego bosko pewien i nie odczuwałem zwykłej satysfakcji, iż świat układa się po mojej myśli, a rozlegające się na nim języki mówią to, co pragnę, by zostało powiedziane. Nie dbałem wszakże o satysfakcję, siedziałem w naszej ogromnej jak otwarte niebiosa kuchni i czekałem, aż zapadnie wieczór i zapalą się światła w Domu Towarowym Rychtera.
Nie dbałem o wszeteczne sekrety morfinistek, nie dbałem o przedśmiertne dzieła pana Trąby, nie dbałem o matematykę, czyniłem to, ale w głębi serca nie dbałem nawet o zasłyszane zdania, które bezwiednie stenografowałem albo z niepojętą prędkością notowałem w pełnej krasie graficznej.
Uganiałem się tego lata za anielicą mojej pierwszej miłości i poza pierwszymi porywami nie dbałem o nic. Właściwie nie uganiałem się za anielicą mojej pierwszej miłości, za wszystkimi późniejszymi anielicami – tak jest – uganiałem się. Ale za anielicą mojej pierwszej miłości nie tyle się uganiałem, co próbowałem nawiązać z nią jakikolwiek kontakt. Byłem niczym powiatowy obserwator chmur, co chce dotrzeć do pozagwiezdnych sfer.
Ceglana galaktyka Domu Towarowego Rychtera graniczyła wprawdzie z naszym światem, ale anielica mojej pierwszej miłości mieszkała wysoko, jej piętro było tysiąc razy dalsze niż trzeszczące tuż nad głową poddasze morfinistek. Zaszczuty własnymi żądzami gapiłem się w białawą planetę jej okna, trzęsły mi się ręce, nie mogłem utrzymać w garści obsadki ze stalówką redis, czarno-zielone rzeki fal radiowych łagodnie przepływały przez białe i wyludnione śródmieścia – Nicea, Londyn, Rzym, Madryt
DLACZEGO – pisałem ogromnymi literami na odwrocie arkusza bristolu, na którym parę dni temu nakreśliłem sobie dla wprawy klasyczny układ dwu współśrodkowych pierścieni kołowych, których iloczynem jest pierścień. DLACZEGO – pisałem ogromnym technicznym pismem – DLACZEGO PANI SIĘ NIE – pisałem w nadziei, iż rozmiar i kontrast są wystarczająco czytelne – DLACZEGO PANI SIĘ NIE UŚMIECHA? – stawiałem monstrualny w swojej głębi psychoanalitycznej znak zapytania. Następnie pluskiewkami przypinałem bristol do stołu, przysuwałem stół do okna, puszczałem radio na pełny regulator, zamknięte wewnątrz czarno-zielone żywioły i powodzie grały na całego, byłem pewien, lada chwila eksplodują i obrócą w pył bakelity i lampy Pioniera.
Ale czy to wystarczy? Czy ta eksplozja zwróci jej uwagę? Po kilku, a może kilkunastu próbach, po tygodniu, a może po dwu tygodniach wytężonych prac stało się. Radio co prawda nie obróciło się w pył ani nie rozpadło na kawałki, ale i tak stało się najgorsze. Anielica mojej pierwszej miłości pojawiła się w oknie i jęła nieustępliwie wpatrywać się w czysto – jak w głębi serca miałem nadzieję – retoryczne pytanie wypisane wielgachnymi literami na bristolu. Chryste Panie – co robić? Znajdowałem się w niezwykle niewygodnej pozycji. Przywierałem mianowicie plackiem do przyokiennej ściany, twarz moja ściśle przylegała do okiennicy, byłem w zasadzie bezpieczny i niewidoczny, ale przecież znaczna część mojej głowy musiała być widoczna! Musiała być widoczna, bo sterczała na zewnątrz, sterczała na zewnątrz, bo lewym okiem (kątem lewego oka) starałem się kontrolować sytuację i nieustannie sprawdzałem, czy zwabi ją wznosząca się pod niebiosa symfonia oślepłych dźwięków, czy spojrzy w moje okno, czy zobaczy i czy odczyta napis. A tu masz: zwabił ją, spojrzała, dostrzegła i jęła odczytywać. Postanowiłem, że nie drgnę, nie ruszę się nawet o pół milimetra. W końcu z tej odległości, ściśle i bez kosmicznej poetyczności rzecz biorąc, musiało to być w linii prostej i tak sporo, dobrych kilkadziesiąt metrów. Z tej odległości fragment mojej głowy mógł z pewnością uchodzić za spowodowane wilgocią wybrzuszenie na okiennicy. Albo za jakiś sprzęt wiszący na ścianie (Bogiem a prawdą – byłem nim, byłem sprzętem wiszącym na ścianie), za sprzęt wiszący na ścianie, którego część wystaje na zewnątrz. Na przykład owalne lustro w dębowej ramie. Dlaczegóżby w tym miejscu, perswadowałem jej telepatycznie, nie miało wisieć owalne lustro w dębowej ramie, którego fragment wystaje? Ono tu przecież jest, wisi i wystaje! Albo – dajmy na to – sukienna kieszeń na szczotki uszyta przez zapobiegliwą gospodynię… W domach, zwłaszcza zaś w domach na prowincji, zwłaszcza w ewangelickich domach na prowincji, często przecież widuje się umocowane na ścianach sukienne kieszenie na szczotki uszyte przez zapobiegliwe gospodynie… Wprawdzie matka wiecznie zajęta porządkowaniem korespondencji z Biskupem nie jest przesadnie zapobiegliwą gospodynią, ale w końcu co tobie do tego… I brnąłbym tak bez końca w tę dobrze sprawdzoną i przez to bezkarną groteskę, gdybym nagle nie pojął, że coś tu nie gra, coś to za długo trwa, w końcu jak długo można czytać zdanie pytajne: „Dlaczego pani się nie uśmiecha?". Widocznie jednak układ świateł był niedobry, odległość zbyt wielka, może jeszcze pojawiły się jakieś inne perypetie, w każdym razie anielica mojej pierwszej miłości nie była w stanie poradzić sobie z komunikatem, który wprawdzie do niej dotarł, ale był niepojęty.
I wiecie, co ta bestia wtedy zrobiła? Przerwała deszyfrację komunikatu, uniosła głowę oraz rękę, i jęła swą niesłychaną dłonią machać w moim kierunku. Przez chwilę jeszcze trwałem w moich nowych wcieleniach, przez chwilę jeszcze byłem spowodowanym wilgocią wybrzuszeniem, fragmentem lustra, sukienną kieszenią, ale ponieważ anielica mojej pierwszej miłości po prostu mnie widziała, nie pozostawało nic innego jak powrót do samego siebie. Zamknąłem oczy. Zamknąłem oczy, przesunąłem się wzdłuż ściany, na dobre zniknąłem z pola jej widzenia, ściszyłem radio, dopełzłem do wyłącznika i zgasiłem światło. Powitalny transparent DLACZEGO PANI SIĘ NIE UŚMIECHA? utonął w ciemnościach, na całej planecie zamarło życie.
Ukucnąwszy, siedziałem po ciemku i byłem rad, że jest już po wszystkim. Czas – powtarzałem niedawno usłyszaną naukę – czas wszystko leczy, za jakieś dwa tygodnie nie będę się już niczego wstydził. Doszliśmy do punktu brzegowego, a punktem brzegowym figury nazywamy taki punkt, w którego każdym otoczeniu znajdują się zarówno punkty tej figury, jak i punkty do niej nie należące. Zbiór punktów brzegowych figury nazywamy jej brzegiem -szepnąłem do siebie i odetchnąłem na dobre.
Po niedalekim nasypie wspinała się lokomotywa, przystawała co chwila niczym znużony wędrowiec, maszynista mówił coś do pomocnika, ktoś szedł najkrótszą w świecie drogą pomiędzy nami a Domem Towarowym Rychtera, ktoś tam szedł po krawędzi nocy, pogwizdywał, kopał puszkę po sardynkach, jej uderzenia o asfalt brzmiały niesłychanie płynnie, ktoś prowadził puszkę po sardynkach niczym Roman Lentner piłkę, ktoś podbijał puszkę wielką niczym futbolówka, już miał oddać strzał w kierunku bramki, gdy nagle jak spod ziemi wyrastał przed nim obrońca, walczyli nieustępliwie, łoskot i chrzęst były takie, iż zdawać się mogło, nie klubowe koszulki, ale zbroje z cienkiej blachy mają na sobie. Wpierw pojedyncze, potem coraz częstsze gwizdy zaczynały rozlegać się z trybun, jeden za drugim frunęły stamtąd najdziwniejsze przedmioty i rozbijały się z hukiem o twardą jak asfalt murawę.
Poderwałem się na równe nogi, zapaliłem światło, skoczyłem do okna. Anielica mojej pierwszej miłości miotała się jak szalona, gwizdała na palcach i metodycznie ogałacała swój pokój z wszelkich przedmiotów ciskając nimi o bruk. No tak – przemknęło mi przez głowę -ona ma przecież jakieś dwadzieścia sześć albo dwadzieścia siedem lat, a w tym wieku rzeczy już nie mają znaczenia. Anielica mojej pierwszej miłości wypłaszała mnie z jamy mojego dziewiczego lęku gradem popielniczek, sztućców, kubków, szklanek, opakowań po nie wiadomo czym, we wszystkich oknach Domu Towarowego Rychtera zapalały się światła, przypadkowi przechodnie zatrzymywali się i błyskawicznie z przypadkowych przechodniów przeistaczali się w przypadkowych świadków zdarzeń, z daleka słychać było sygnał nadjeżdżającej karetki albo straży pożarnej.