Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dzięki temu tak łatwo was wydymać, użyć do brudnej roboty, a potem pokazać czyste rączki i powiedzieć: wsio czeriez jewrieji – Robert potrząsnął głową, czując, że senność powraca. – Trzeba mnie było zostawić w spokoju.

– Nie licz na to. Żyć sobie mogą malutkie ludziki. A ty, okazało się, masz jakiś talent. Orientujesz się w sieci dwa razy szybciej niż przeciętny kataryniarz. Jakiś szósty zmysł, tak bywa. Zresztą, to nawet nie o to chodzi. Jesteś kataryniarzem. Nie można dopuścić, aby jakiś kataryniarz nie był w ten lub inny sposób w układzie. Prędzej czy później coś by znalazł i narobił kłopotów. Nie możesz się schować, taki twój pieprzony los.

– Taki mój pieprzony los. Po prostu. Dlatego będę was zwalczał.

Brzozowski pokręcił głową.

– Sądzisz, że masz jeszcze jakieś szansę? Biedny człowieku. Naprawdę myślałeś, że to może być takie łatwe? Że pozwolę ci zawiesić swój program takim prymitywnym wirusem?

– Idź już – ziewnął Robert. – Jestem potwornie zmęczony. Chce mi się spać.

– Tak, wiem o tym – Brzozowski podniósł się w zapadającej ciemności. – To się nazywa drowser. To migoczące światło, w które wpadłeś. Od kilkunastu minut zwalnia rytm twojego mózgu, aż do katatonii. Nie ma przed tym obrony. Twoja żona znajdzie cię w stanie śpiączki, z której medycyna nie zdoła cię wyprowadzić. Chyba, że spróbuje cię odpiąć od komputera i zerwać połączenie. Wtedy zabije cię wylew krwi do mózgu. Przykro mi, Robert.

Wydął się jak balonik i pękł z trzaskiem. Robert ostatkiem sił chciał jeszcze rzucić się za nim, ale nagle ściany pokoju zakołysały się i zaczęły spływać po nicości wielkimi kroplami w dół, jak po czarnej szybie, rzeczy, na których chciał się oprzeć, zdradziły go, zniknęły, rozmywając się w nicość i z głuchym jękiem runął w otchłań kolejnego przeskoku.

*

Ale tym razem nie było już nic. Nawet pustki. Nawet ciemności. Nie czuł swojego ciała.

Spadał. A więc tak ma wyglądać śmierć? Po prostu uśnie, pogrąży się w letargu i nigdy już nie wyjrzy na powierzchnię rzeczywistości?

Jakaś cząstka jego duszy wciąż jeszcze nie wierzyła, że to już koniec.

Skupił się, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie własne ciało. Wytężył wszystkie siły.

– Bo nie jesteś Etruskiem? – zapytała Wiktoria. – Co to znaczy?

– Och, naprawdę nie rozumiesz? Po prostu jestem stąd. Mówisz mi, że tyle było w dziejach narodów, które powymierały. Ale ten jest mój. Nie istnieję bez niego. Jeśli on zniknie, nic nie pozostanie i ze mnie. Nie mam wyjścia, Wiktorio. Taki mój los!

Całowali się w smutku. Wodził delikatnie wargami po szyi żony, po krągłości podbródka, gładził jej skórę, sięgając sekretnych miejsc, chłonął jej dotyk.

Splecione ciała stawały się z wolna jednością.

Tamten nie mógł tego wiedzieć, czym jest prawdziwa miłość. Niczym z tego, co pokazują w filmach. Pradziwa miłość odmienia cię całego i przestraja tak, że poza tą jedną, jedyną kobietą już nikt ani nic już dla ciebie nie istnieje. Tylko jej skóra ma smak, który budzi w tobie pożądanie. Tylko jej głos, jej ruchy, jej ciało zachowują powab, pozostają zdolne rozpalić w tobie ogień. Inne kobiety bledną, zlewają się z tłem, niegodne uwagi, i dopiero wtedy, gdy ten stary frazes, że nie widzi się poza swą żoną świata, stanie się prawdą – dopiero wtedy można poznać, czym jest naprawdę miłość i bijąca z niej siła.

Chłonął jej dotyk, w ciemności pełnej szeptów i złotawych pobłysków dalekiego światła na jej skórze. Szeptał jej imię, całując jej ramiona, piersi… Jeszcze jedna rzecz, 0 której jego prorocy kłamali. Ci nieszczęśni, biedni ludzie, którzy obijają się o siebie w klatce życia i natychmiast odskakują, którzy wciąż próbują z kimś nowym, którzy tak mocno wierzą w swoje prawo do szczęścia i stale sobie powtarzają, jak bardzo im się ono należy – ci nieszczęśni ludzie nigdy go nie odnajdą. Będą próchnieć od środka, będą wmawiać sobie, że to, co mogą mieć, krótka rozkosz, przelotny nastrój, że to jest właśnie tym, czym być powinno – i nie będą mogli zrozumieć, co tracą i dlaczego. Może właśnie stąd tyle w ludziach szaleństwa; nikt ich nie nauczył, że szczęście nie bywa przynoszone podmuchem losu, że trzeba budować je codziennie z najdrobniejszych spraw, uśmiechów, zgromadzonych rzeczy i codziennych rytuałów. Że trzeba zakląć każdą szczęśliwą chwilę we wspólnym życiu, jak w krysztale, aby płonęła wiecznie. I że nie wolno słuchać fałszywych proroków miłości, którzy nigdy jej w życiu nie znaleźli i nie wiedzą, czym może i powinna ona być.

Westchnęła i z daleka, z bardzo daleka wypowiedziała jego imię – i pogrążył się w niej z delikatnością i siłą, wołając ją, przywołując, zakołysał się na jej biodrach – jak na pokładzie Charonowej łodzi.

*

Nie mógł umrzeć. Nie mógł umrzeć. Wiedział to teraz tak jasno, jak nic innego.

Potrafię z nim wygrać, powiedział do siebie, na progu unicestwienia. Mam dosyć siły.

– Mam dosyć siły – powtórzyła otaczająca go przestrzeń.

Rozpadał się, rozpływał w pustce.

Spadał w nicość, ale jego spowolniona myśl wyostrzyła się jak nigdy. Cokolwiek zrobili z jego mózgiem, dobiegało końca. Pojęcia przychodziły z trudem, powoli, wyciągane z mozołem z najdalszych zakamarków rozpadającej się pamięci.

Ale gdy już przychodziły, były krystalicznie czyste i mocne. Kontrolowali jego sterownik. Nie mogli kontrolować jego mózgu.

Nie rozpłynę się, powiedział do siebie, znajdując słowa z trudem, powoli – ale może właśnie dzięki owej powolności te słowa były silne, jak musiało być silne słowo “niech się stanie” u korzeni wszystkiego.

Nie uratuje cię program, nie uratuje cię twój sprzęt. Zabrali ci to. Ale nie mogą ci zabrać ciebie samego.

Wciąż się nie poddawał. Skupił wszystkie myśli, bo już nie zostało z niego nic, oprócz myśli, w jednym punkcie i z całą mocą zaczął wydzierać nicości swoje ciało.

*

Wiktoria niemal wybiegła z samochodu przed zagradzającą wjazd na teren osiedla bramą. Nie miała czasu odpowiedzieć strażnikowi. Przejechała, ledwie schowały się przegradzające bramę kolce i zaparkowała pod samym domem. Już w biegu do drzwi klatki schodowej skierowała za siebie i ścisnęła brelok kluczyków; samochód odpowiedział na to elektronicznym miauknięciem. Nikt nie odpowiadał na dzwonek. Dysząc ciężko, znalazła w torebce klucz i przeciągnęła nim po krawędzi drzwi. Zawołała od progu.

W mieszkaniu zalegała cisza, w której dopiero po chwili skupienia dało się usłyszeć jednostajny, cichy szmer pracującej elektroniki.

Robert był w swoim gabinecie, podłączony do komputera, nieruchomy w fotelu. Zawołała go raz jeszcze, potem podeszła i dotknęła ramienia męża.

Krzyknęła.

Jego ciało było zimne jak u trupa.

Spod zakrywającego połowę twarzy hełmu wyglądała skurczona boleśnie, poszarzała maska. Z kącika wykrzywionych spazmatycznie ust płynął strumyczek śliny, mieszającej się z krwią z przegryzionych warg. Strumyk krwi płynął z nosa, krzepnąc na podbródku i piersiach.

Spomiędzy odsłoniętych skurczem dziąseł dobiegał ledwie dosłyszalny, ciężki charkot.

Przez długą chwilę stała z dłońmi uniesionymi do ust, porażona strachem i obrzydzeniem, bezradna, nie mogąc się zdecydować, co robić – wreszcie wyciągnęła ręce ku jego głowie, zdecydowana jednym rozpaczliwym szarpnięciem zerwać z niej ten dziwny, zasłaniający połowę twarzy hełm.

*

Skupił się na swym mózgu i określił jego kształt. Odnalazł wychodzący z podwzgórza pień nerwowy i szedł jego tropem w dół, określając ściśle każde najdrobniejsze odgałęzienie. Wydobywał z nicości i układał w świetlistą mapę siebie samego pajęczynę nerwów, oplatających ręce, tułów, nogi. Zaczął odnajdywać wokół nich mięśnie i ścięgna, idąc po nich dotarł do kości. Określił powracającym dotykiem każdy punkt narządów wewnętrznych. Bijącego rozpaczliwie powoli, ale mocno, serca, poruszających się płuc, wzgórz wątroby, trzustki, nerek. Przebiegał rozdymanymi nienormalnym ciśnieniem kanałami arterii i żył.

59
{"b":"100770","o":1}