– Wole uważać na innych – uśmiechnęła się złowrogo. – To się bardziej sprawdza, na dłuższą metę.
Nie zobaczę jej już nigdy, pomyślał. Jeżeli odjedzie, nie zobaczę jej już nigdy.
– Zobaczysz – powiedziała i uśmiechnęła się, a był to uśmiech czarodziejki, nie wiedźminki. – Zobaczysz, Geralt.
Zerwała się nagle, wysoka i chuda jak chłopak, ale zwinna jak tancerka. Jednym skokiem znalazła się w siodle.
– Yaaa, Kelpie!!!
Spod kopyt klaczy trysnęły iskry, krzesane podkowami.
Zza muru wysunął się Jaskier, z lutnią przerzuconą przez ramię, dzierżąc w dłoniach dwa wielkie kufle piwa.
– Masz, napij się – powiedział, siadając obok. – Dobrze ci zrobi.
– Bo ja wiem? Yennefer zapowiedziała mi, że jeśli będzie ode mnie zalatywać…
– Pogryziesz nać pietruszki. Pij, pantoflarzu.
Przez dłuższą chwile siedzieli w milczeniu, wolno popijając z kufli. Jaskier westchnął wreszcie.
– Ciri odjeżdża, prawda?
– Tak.
– Wiedziałem. Słuchaj, Geralt…
– Nic nie mów, Jaskier.
– Dobrze.
Milczeli znowu. Z kuchni dolatywał miły zapach pieczonej dziczyzny, ostro doprawionej jałowcem.
– Coś się kończy – powiedział Geralt z wysiłkiem. – Coś się kończy, Jaskier.
– Nie – zaprzeczył poważnie poeta. – Coś się zaczyna.
IX
Popołudnie upłynęło pod znakiem ogólnego płaczu. Zaczęło się od eliksiru piękności. Eliksir, a dokładniej maść, zwana feenglancem, a w Starszej Mowie "glamarye", umiejętnie stosowana, w sposób zadziwiający poprawiała urodę. Triss Merigold, poproszona przez goszczące na zamku panie, przyrządziła większą ilość glamarye, po czym panie przystąpiły do zabiegów kosmetycznych. Zza zamkniętych drzwi komnat dobiegał szloch Cirilli, Mony, Eithne i Kashki, którym zabroniono użyć glamarye – zaszczytu tego miała dostąpić jedynie najstarsza driada, Morenn. Najgłośniej ryczała Kashka.
Piętro wyżej ryczała Lily, córka Dainty
Biberveldta, bo okazało się, że glamarye, jak większość czarów, w ogóle nie działa na hobbitki. W ogrodzie, w krzakach tarniny, popłakiwało medium płci żeńskiej, nieświadome, że glamarye powoduje raptowne wytrzeźwienie i
towarzyszące temu objawy, między innymi ostrą melancholię. W zachodnim skrzydle zamku ryczała Annika, córka wójta Caldemeyna, która nie wiedziała, że glamarye należy wcierać pod oczy, zjadła swój przydział i
dostała rozwolnienia. Ciri przyjęła swoją porcje glamarye i natarła nią Kelpie.
Popłakały się też kapłanki Iola i Eurneid, albowiem Yennefer zdecydowanie odmówiła włożenia białej sukni ślubnej, która uszyły. Nie pomogła interwencja Nenneke. Yennefer klęła, rzucała sprzętami i zaklęciami, powtarzając, że w białym wygląda jak jakaś pieprzona dziewica. Zdenerwowana Nenneke też zaczęła wrzeszczeć, zarzucając czarodziejce, że zachowuje się gorzej niż trzy pieprzone dziewice naraz. W odpowiedzi Yennefer wyczarowała piorun kulisty i rozwaliła dach na narożnej baszcie, co zresztą miało swoją dobrą stronę – huk był tak straszny, że córka Caldemeyna dostała szoku i przeszło jej rozwolnienie.
Ponownie widziano Triss Merigold i wiedźmina Eskela z Kaer Morhen, czule objętych, przemykających chyłkiem do altany w parku. Tym razem nie było wątpliwości, że to oni we własnych osobach, bo doppler Tellico pił piwo w towarzystwie Jaskra, Dainty Biberveldta i smoka Villentretenmertha.
Mimo zawziętych poszukiwań nie odnaleziono gnoma podającego się za Schuttenbacha.
X
– Yen…
Wyglądała czarująco. Czarne, falujące, upięte złotym diademikiem loki opadały lśniącą kaskadą na ramiona i wysoki kołnierzyk długiej brokatowobiałej sukni o bufiastych, czarno prążkowanych rękawkach, ściągniętej w stanie niezliczoną ilością udrapowań i liliowych wstążek.
– Kwiaty, nie zapomnij o kwiatach – powiedziała Triss Merigold, cała w głębokich błękitach, wręczając narzeczonej bukiet białych róż. – Och, Yen, tak się cieszę…
– Triss, kochana – załkała niespodziewanie Yennefer, po czym obie czarodziejki objęły się ostrożnie i pocałowały sobie powietrze obok uszu i brylantowych kolczyków.
– Dość tych czułości – powiedziała Nenneke, wygładzając na sobie fałdy śnieżnobiałego stroju kapłanki. – Idziemy do kaplicy, Iola, Eurneid, podtrzymajcie jej suknię, bo wywali się na schodach.
Yennefer zbliżyła się do Geralta, dłonią w białej koronkowej rękawiczce poprawiła mu kołnierz czarnego, szamerowanego srebrem kaftana. Wiedźmin podał jej ramię.
– Geralt – szepnęła mu tuż obok ucha – wciąż nie mogę w to uwierzyć…
– Yen – odszepnął. – Kocham cię.
– Wiem.
XI
– Gdzie do jasnej cholery, jest Herwig?
– Nie mam pojęcia – rzekł Jaskier, przecierając rękawem klamry modnego kubraka barwy wrzosu. – A gdzie jest Ciri?
– Nie wiem – zmarszczyła się Yennefer i pociągnęła nosem. – Ależ śmierdzi od ciebie pietruszką, Jaskier. Przeszedłeś na wegetarianizm?
Goście schodzili się, powoli zapełniając ogromną kaplicę. Agloval, cały w ceremonialnej czerni, prowadził biało-seledynową Sh'eenaz, obok nich dreptała gromada niziołków w brązach, beżach i ochrach, Yarpen Zigrin i smok Villentretenmerth, obaj skrzący się od złota, Freixenet i Dorregaray w fioletach, królewscy posłowie w barwach heraldycznych, elfy i driady w zieleniach i znajomi Jaskra we wszystkich kolorach tęczy.
– Widział ktoś Lokiego? – spytał Myszowór.
– Loki? – Eskel, podchodząc, spojrzał na nich zza bażancich piór, dekorujących beret. – Loki był z Herwigiem na rybach. Widziałem ich w łódce na jeziorze. Ciri tam pojechała, by im powiedzieć, że się zaczyna.
– Dawno?
– Dawno.
– Niech ich zaraza, zasranych rybaków – zaklął Crach an Craite. – Gdy im ryba bierze, zapominają o bożym świecie. Ragnar, leć po nich.
– Zaraz – powiedziała Braenn, strzepując dmuchawiec z głębokiego dekoltu. – Tu potrzebny jest ktoś, kto szybko biega. Mona, Kashka! Raenn'ess aen laeke, va!
– Mówiłam – parsknęła Nenneke – że na Herwiga liczyć nie można. Nieodpowiedzialny głupek, jak wszyscy ateiści. Kto wpadł na to, by właśnie jemu powierzyć rolę mistrza ceremonii?
– Jest królem – rzekł niepewnie Geralt. – Chociaż byłym, ale królem…
– Sto lat, sto lat… – zaśpiewał niespodziewanie jeden z proroków, ale treserka krokodyli uciszyła go ciosem w kark. W gromadce niziołków zakotłowało się, ktoś zaklął, a ktoś inny dostał kuksańca. Gardenia Biberveldt wrzasnęła, bo doppler Tellico przydeptał jej suknię. Medium płci żeńskiej zaczęło szlochać, zupełnie bez powodu.
– Jeszcze chwila – zasyczała Yennefer zza mile uśmiechniętych warg, mnąc bukiet. – Jeszcze chwila, a szlag mnie trafi. Niech to się wreszcie zacznie. I niech to się wreszcie skończy.
– Nie wierć się, Yen – warknęła Triss. – Bo tren się urwie!
– Gdzie jest gnom Schuttenbach? – wrzasnął któryś z poetów.
– Pojęcia nie mamy! – odwrzasnęły chórem cztery dziwki.
– To niech go ktoś poszuka, do cholery! – krzyknął Jaskier. – Obiecał nazrywać kwiatów! I co teraz? Ani Schuttenbacha, ani kwiatów! I jak my wyglądamy?
Przy wejściu do kaplicy zakotłowało się i do środka wbiegły obie wysłane nad jezioro driady, krzycząc cienko, a za nimi wpadł Loki, ociekający wodą i szlamem, krwawiący z rany na czole.
– Loki! – krzyknął Crach an Craite. – Co się stało?