Według scenariusza Oficjum Deformant winnu się zorientować w ataku w przeciągu sekund. Następnie scenariusz rozgałęział się na kilka wariantów reakcji Franciszku. Jedna z nich obejmowała natychmiastową autoamputację zarażonego fragmentu (wraz z Kłem i jego pasażerami) oraz aktywny jego rozkład, aż do poziomu zupy molekularnej. Inne warianty dawały jednak Adamowi większe szansę na przeżycie.
Zegar OVR odliczał k-sekundy inwazji. Zamoyski podświadomie oczekiwał pojawienia się gniewnej manifestacji Franciszku; nic takiego, oczywiście, nie nastąpiło.
– Masz może w pamięci wszczepki jakiś analizer medyczny? – dopytywała się Angelika, ciągnąc go ku błękitnym pąkom. – Szkoda, że ciągle jesteśmy odcięci od Plateau. Diabli wiedzą, co mogłeś złapać. Masz, napij się tego.
Czterdzieści, pięćdziesiąt sekund. Nadal nic. Część scenariuszy zniknęła z nieba nad lasem, zmienił się kształt krzywych prawdopodobieństwa. //Zamoyski obserwował rosnącą nad nim chmurę. Żółć prawie już sięgała Księżyca, czerwień podążała tuż za nią – albo rzeczywiście tak szybko się mnożąc, albo po prostu rozprężając od uprzedniego stanu kondensacji. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt.
= I jak? = szepnęła Angelika, pochylając się na pniu, by zajrzeć Adamowi w oczy.
Tylko uniósł otwartą dłoń.
Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Rozległ się syk, wiatr poruszył wnętrznościami Deformantu.
– Co się dzieje? – rzuciła Angelika; chwyciwszy się liany, rozglądała się wokół.
– Dekompresja – odrzekł jej Zamoyski. – Gdzieś przeżarło nu na wylot.
– Co…?
– Kadmosowe wojsko.
Wiatr ustał. Było to wszakże krótkotrwałe uspokojenie, bo naraz cała dżungla zatrzęsła się, Zamoyski i Angelika polecieli w dół, na nich – oberwane masy organiczne, a wszystko to zalał złoty deszcz.
= Uciekamy = rzekł Adam. Secundusem, bo primus leżał przygnieciony wielkim ciężarem (ciężarem, który rósł z każdą chwilą), pod górą błota i szczątków organicznych, i ledwo łapał oddech.
Począł się z mozołem spod tego zawału wyczołgiwać. Poszczególne rośliny/organy Deformantu drżały jeszcze, wpychając się /Zamoyskiemu do oczu, uszu, nosa, ust. Gryzł je i wypluwał. Błoto, które go oblepiało, miało dziwną barwę, bynajmniej nie złotą i nie czarną – najbliższą błękitowi.
Angelika musiała dojrzeć napięcie – może ból – na jego twarzy, bo ścisnęła mu uspokajająco ramię i szepnęła:
= Uda się.
Szept narzucał się w tej nocnej ciszy jako najwłaściwszy.
Nareszcie /Adam wypełzł z hałdy organicznych odpadków na świeże powietrze. Zaraz się rozkaszlał: może i było świeże, lecz pełne gęstego pyłu, opadającego bardzo wolno.
= Czy to my zarządzamy napędem? = spytał Sternu.
Phoebe uniosłu głowę, wyprostowału się. Jeśli zaskoczyło nu owo „my", nie dału tego po sobie poznać.
= Tak. Część nanobotów zorganizowała się w infowo-dach Kła w struktury niezależne od Plateau: musimy się zabezpieczyć na wypadek kolejnego odcięcia przez Wojny.
= Czym dysponujemy?
= Silnikami manewrowymi, stahs. Generator kraftowy i zapas egzotycznej materii Defbrmant wyżarłu i połknęłu w całości.
= Pieprzonu szabrownik. To stąd ta przestrzeń.
Uniósł /głowę i //głowę. Wnętrze Kła było teraz znacznie większe niż jego kabina kontrolna – od szczytu stożka, skąd biło światło, dzieliło stojącego na dnie Adama co najmniej czterdzieści metrów. Światło było przyćmione, przesłonięte przez pajęczyny pnączy i innych, lżejszych roślin/organów Franciszku, zwisające ze zbiegających się tam ścian.
Czerwień na niebie podzieliła się na dwie części, z których mniejsza posiadała kształt właśnie stożka i nie była już otoczona ani skrawkiem żółci; większa natomiast rozpełzła się od horyzontu do horyzontu, rzeki i strumienie karminu płynęłu tu przez obłoki bladej sepii – Defbrmant byłu ogromnu, Adam pamiętał te tysiące kilometrów sześciennych granatu, seledynu i złota, Wagnerowską symfonię CIAŁA.
= Będzie śrigału?
= Nie ma jak = zapewniłu Stern. = Teraz walczy o życie.
Zalew nieboskłonu przez czerwień został jednak powstrzymany; zdało się nawet, iż żółć powoli odzyskuje utracone przestrzenie.
Wtem z hałdy Franciszkowych zwłok wybuchł przeraźliwy wrzask, niemal spod samych stóp Zamoyskiego. Odskoczył. Ukazały się ręka i twarz, całe w błękitnym błocie, i bynajmniej nie od razu Adam pojął, że nie może być to przecież nikt inny, tylko Angelika, wykopująca się mozolnie z zawału. Krzyczała, plując szlamem i szarpiąc pętle pnączy, i mogłaby je długo jeszcze tak szarpać, łamiąc paznokcie: kalecząc palce, nie było bowiem w jej rozpaczliwych ruchach żadnej myśli, jeno czysta histeria – zachowywała się jak człowiek idący pod wodę, topielec na ostatnim wdechu.
Kiedy ją Adam złapał za nadgarstek i kołnierz koszuli, najpierw próbowała mu się wyrwać, zapewne go nie poznając, a może nawet nie widząc: oczy miała puste, wzrok nieskupiony.
W końcu przynajmniej przestała Zamoyskiemu przeszkadzać i wyciągnął ją na powierzchnię.
Samego Adama zmęczyło to jednak nadspodziewanie. Padł na wznak, dysząc ciężko, pył wirował nad nim wysokimi spiralami.
Angelika wciąż wydawała dziwne odgłosy, krzyk przeszedł w charkotliwe rzężenie, potem w chrapliwy, nieryt-miczny oddech, przerywany przez głośne pociągnięcia nosem, błękitny malunek twarzy rozmył się jej w ukośne pasy – i w nagłym ataku zażenowania Adam pojął, iż ona płacze.
Spojrzał na Angelikę siedzącą obok na pniu brzozy.
= Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze = powiedziała, ściskając go za rękę. = Za dużo o tobie ze Studni, żebyś miał tak marnie skończyć! = śmiała się serdecznie.
Obrócił się na bok, objął szlochającą dziewczynę ramieniem oplatanym roślinno-zwierzęcymi włóknami. Nie odsunęła się i to był dobry znak.
Nie wiedział, co jej rzec, nie mówił więc nic. Czekał, aż uspokoi się jej oddech. Stopniowo ogniskowała na nim spojrzenie.
Wyciągnął rękę, by zetrzeć kolorowy osad z jej oblicza. Na to uśmiechnęła się niepewnie. Oddał uśmiech.
= Dobrze jest = rzekł, wstając z pnia i wyciągając ramiona ponad głowę. = Jak z tlenem?
= Nie będzie problemu = odparłu Stern. = Starczy. Poza tym teraz już możemy stworzyć własne ogniwa odświeżające.
= A ten pył?
= Wytrącamy pozostałości nanopola Deformantu.
Angelika otarła z oczu łzy. Otworzył usta, by przekazać jej dobre nowiny (nic przecież nie wiedziała, ani o jego połączeniu z Plateau, ani o wojnie z Suzerenem i pokoju z Deformantami, ani nawet o zdradzie Franciszku) – ale przycisnęła palce do jego warg, zanim wyrzekł słowo. Jeszcze mrugała, pył drażnił i tak podrażnione oczy. Masa tłuszczowa oblepiała jej długie czarne włosy.
Ciążenie wciąż rosło, przyspieszali, oddalając się od kra-ftoidu; chyba przekroczyło już 1 g – /Zamoyski nie miał sił ani ochoty, by się podnieść. Leżeli w bezruchu, konden-sowane do płatów szarego brudu nanoboty Franciszku osiadały na nich cienką warstwą ciepłego śniegu. Cisza panowała we wnętrzu Kła, na polanie jeszcze większa, bo z pieczęcią nocy.
Angelika przyglądała mu się teraz z odległości kilkunastu centymetrów. Wielkim wysiłkiem woli powstrzymywał się od przewrócenia się na wznak, ucieczki wzrokiem, opuszczenia powiek. Zdaje się, że czytała w jego oczach tę niepewność, ten wstyd, bo uniosła pytająco brew. Była to dokładna kopia jej miny z biblioteki Farstone, sprzed paru godzin.
Pomyślał: pocałuję ją. Oczywiście znowu nie było to spontaniczne, więc poczuł całą banalność sytuacji, zanim jeszcze wykonał pierwszy ruch – niemniej wykonał go, sięgając lewą dłonią jej karku i zbliżając swoją twarz do jej twarzy.
Powstrzymała go, zaciskając palce na bicepsie, odsuwając lekko.
– Panie Zamoyski – szepnęła, wydymając wargi – wszak obowiązują pewne formy!
Zaśmiał się cicho.
– Jakże to, pocałować nawet nie można w tej waszej Cywilizacji? Cóż to znowu za wiktorianizm?
– Ach, wiktorianizm! – Uśmiechała się szerzej.
– Formy, formy – mamrotał, pozorując rozeźlenie. – Teraz będzie tu egzekwować jakieś durne etykiety, sapoir-vivre mechaniczny! Sami w zdewastowanym Kle, najbliżej nas – Deformant, bydlę stukilometrowe, nawet nie wiadomo, od którego gatunku pochodzące, ludzi czy nie ludzi, a poza num jeno lata świetlne próżni, i to absolutnej, bo po tym kollapsie galaktyki tylko kolekcja czarnych dziur i chmury wolnego gazu tu pozostały, możliwie więc, że jesteśmy jedynymi ludźmi w całym otwartym kosmosie, poza Portami – a ty mi tu o formach mówisz, całusa bronisz! Paranoja!