Tego wieczoru Manuel Milho opowiedział koniec historii. Siedem Słońc spytał go, czy żołnierzom udało się w końcu złapać królową i pustelnika, on zaś odpowiedział, Nie złapali ich, przemierzyli całe królestwo wzdłuż i wszerz, szukali w każdym domu, lecz ich nie znaleźli, co powiedziawszy zamilkł. Wtedy Józef Mały spytał, Co za sens opowiadać coś takiego prawie przez tydzień, a Manuel Milho odrzekł, Pustelnik przestał być pustelnikiem, królowa przestała być królową, nie wiadomo jednak, czy pustelnik potrafił stać się mężczyzną i czy królowa potrafiła stać się kobietą, ja osobiście uważam, że nie byli do tego zdolni, w przeciwnym razie coś by było o tym wiadomo, gdy coś takiego kiedyś się zdarzy, z pewnością będzie o tym głośno, ale w tym przypadku nie, wszystko to zdarzyło się przed wieloma laty, obydwoje już pewnie pomarli, a wraz ze śmiercią kończy się każda historia. Baltazar uderzył swoim hakiem w pobliski kamień. Józef Mały potarł szczeciniastą brodę i spytał, A w jaki sposób poganiacz wołów może stać się człowiekiem, na co Manuel Milho odrzekł, Nie wiem, Siedem Słońc wrzucił kamień w ognisko i powiedział, Może latając.
Jeszcze jedną noc spędzili w drodze. Podróż z Pero Pinheiro do Mafry trwała całych osiem dni. Gdy dotarli na plac, wyglądali niczym żołnierze wracający z przegranej wojny, brudni, obdarci i bez łupów. Ludzie dziwowali się niezwykłej wielkości kamienia, Jaki ogromny. Natomiast Baltazar spoglądając na bazylikę szepnął, Jaka mała.
Od chwili gdy latająca maszyna wylądowała na Monte Junto, Baltazar już ze sześć czy siedem razy chodził tam, by sprawdzać jej stan i w miarę swoich możliwości naprawiać powstające z upływem czasu szkody, gdyż mimo osłony gałęzi i jeżyn w istocie znajdowała się pod gołym niebem. Kiedy zauważył, że metalowe pręty zaczynają rdzewieć, wziął ze sobą garnek z łojem i starannie je nasmarował, powtarzając ten zabieg przy kolejnych wyprawach. Nabrał również zwyczaju przynoszenia na plecach wiązki wikliny, którą wycinał na przydrożnych bagnach i która służyła mu do naprawiania dziur i pęknięć w plecionce gondoli, nie zawsze powstałych w sposób naturalny, gdyż na przykład pewnego razu znalazł tam lisie gniazdo z sześcioma małymi. Zabił je z łatwością, jakby to były króliki, waląc hakiem w czubek głowy, po czym rozrzucił je w pewnej odległości od maszyny. Gdy ojciec i matka poczują krew i natrafią na martwe lisiątka, najprawdopodobniej więcej w to miejsce nie powrócą. W nocy usłyszał pomruki zbliżających się zwierząt. Prawdopodobnie poczuły człowieka. Gdy znalazły martwe szczenięta, biedactwa podniosły głośny lament, nie mogły wszakże wiedzieć, czy wszystkie zostały zabite, nie umiały przecież liczyć, toteż zbliżyły się do tego, co uważały za swoją norę, a co było cudzą latającą maszyną, podchodziły ostrożnie ze względu na zapach człowieka, a poczuwszy znów rozlaną krew rodzonych dzieci, odeszły warcząc i jeżąc sierść. Więcej się nie pojawiły. Cała ta historia mogła wszakże skończyć się zupełnie inaczej, gdyby zamiast lisów w grę wchodziły wilki. Toteż od tego dnia Siedem Słońc wyruszał z domu zawsze uzbrojony w szpadę, wprawdzie już nieco nadżartą przez rdzę, lecz jeszcze zdatną do ucięcia głowy wilkowi lub wilczycy.
Do tej pory chodził zawsze sam, sam zamierzał iść także i tym razem, ale dziś, po raz pierwszy w ciągu trzech lat, Blimunda powiedziała mu, Idę z tobą, co go bardzo zdziwiło, To przecież daleko, zmęczysz się, Chcę znać drogę na wypadek, gdybym kiedyś musiała iść tam bez ciebie. Był to rozsądny argument, Baltazar wszakże obawiając się wilków powiedział, Choćby nie wiem, co się stało, nigdy nie pójdziesz tam sama, drogi są złe, prowadzą przez pustkowia, o ile sobie przypominasz, mogą cię zaatakować dzikie zwierzęta, na co Blimunda odparła, Nigdy nie należy mówić, choćby nie wiem co się stało, gdyż zawsze mogą stać się rzeczy nieprzewidziane, których nie braliśmy pod uwagę, Mówiąc, choćby nie wiem co się stało, mówisz zupełnie jak Manuel Milho, A kto to jest ten Manuel Milho, Pracował ze mną na budowie, ale zdecydował się wrócić w rodzinne strony, powiedział, że z dwojga złego woli umrzeć podczas wylewu Tagu niż zostać zmiażdżony przez kamień w Mafrze, bo jednak wbrew powszechnej opinii śmierć śmierci nierówna, równość panuje jedynie wśród nieboszczyków, wrócił więc w swoje strony, gdzie kamienie są drobne i jest ich mało, a woda słodka.
Baltazar, nie chcąc narażać Blimundy na długi marsz, wynajął osła i pożegnawszy się z rodziną wyruszyli oboje w drogę nie odpowiadając na pytania Ines Antoniny i szwagra, Dokąd się wybieracie, z powodu tej podróży stracisz dwie dniówki, w razie jakiegoś nieszczęścia nie będziemy wiedzieli, jak was zawiadomić, mówiąc o nieszczęściu Ines Antonina miała prawdopodobnie na myśli śmierć Jana Franciszka, kostucha bowiem już krążyła wokół jego domu, to podchodząc do drzwi, to znów się cofając, jakby ją zbijało z tropu milczenie starego, bo jak tu powiedzieć człowiekowi, Chodź ze mną, jeśli ten ani nie odpowiada, ani o nic nie pyta, tylko patrzy, takie spojrzenie może onieśmielać. Lecz Ines Antonina i jej mąż nie wiedzą, nie wie też ich syn, który zresztą jest w takim wieku, iż obchodzą go tylko własne sprawy, że Baltazar powiedział Janowi Franciszkowi, dokąd idą, Ojcze, idziemy z Blimunda w góry Barregudo, na Monte Junto, zobaczyć, co się dzieje z maszyną, którą przylecieliśmy z Lizbony, przypominasz sobie, jak mówiło się, że Duch Święty przeleciał nad budującym się klasztorem, to nie był żaden Duch Święty, to my lecieliśmy razem z księdzem Bartłomiejem Wawrzyńcem, pamięta ojciec tego księdza, był tu u nas jeszcze za życia matki, chciała wtedy zabić koguta, ale on nie pozwolił, uważał, że zamiast jeść koguta, lepiej posłuchać jego piania i że nie należy robić tego kurom. Jan Franciszek wysłuchał tych wspomnień i choć ostatnio nic nie mówił, tym razem powiedział, Wszystko pamiętam, możesz iść spokojnie, jeszcze teraz nie umrę, a jak nadejdzie ta chwila, odnajdę cię, gdziekolwiek będziesz, Ale czy ojciec mi wierzy, że latałem, Dopiero kiedy człowiek jest stary, zaczynają się dziać rzeczy przyszłe, stąd też potrafimy wierzyć w rzeczy, w które dawniej wątpiliśmy, a nawet nie wierząc, że tak mogło być, wierzymy, że tak będzie, Ja naprawdę latałem, ojcze, Wierzę ci, synu.
Klap, klap, klap, mój śliczny osiołku, wprawdzie słowa wierszyka do niego nie pasują, ma on bowiem, osiołek, a nie wierszyk, liczne odparzenia pod kulbaką, mimo to jednak kroczy raźno, gdyż brzemię wcale nie jest ciężkie, jest wręcz bardzo lekkie, bo Blimunda straciła wprawdzie swoją eteryczną wiotkość, przecież minęło już szesnaście lat od naszego pierwszego spotkania z nią, lecz w jej dojrzałości tkwi ciągle cudowna młodzieńczość, widocznie nic tak nie konserwuje młodości jak posiadanie i strzeżenie jakiejś tajemnicy. Gdy dotarli do bagien, Baltazar naciął wikliny, Blimunda zaś w tym czasie zebrała wodne lilie na wianek, którym przystroiła uszy osła, wyglądał w nim uroczo, nikt go tak jeszcze nie ufetował, cała ta scena jest jakby wyjęta z opowieści arkadyjskich, mamy pasterza, wprawdzie jednorękiego, ale zawsze, jest też i pasterka strzegąca gęstych obłoków oraz osiołek, choć takowe zwykle nie występują w tego rodzaju historiach, w tej jednak występuje, został wynajęty, gdyż pasterz nie chciał, by pasterka się zmęczyła, lecz tylko ktoś, kto nie wie, jak często osły bywają niezadowolone z tego, co muszą dźwigać i jak często cierpią na odparzenia i obtarcia, mógłby uznać, że to zwykła historia. Wprawdzie wraz z wiązką wikliny obciążenie się zwiększyło, lecz miły ciężar nie męczy, tym bardziej że Blimunda postanowiła iść pieszo, cała zatem trójka odbywa spacer, jedno niesie kwiaty, dwoje zaś mu towarzyszy.
Jest wiosna, łąki bielą się od niziutkich stokrotek i gdy podróżni skracając sobie drogę wchodzą między kwiaty, ich twarde główki bębnią o bose stopy Baltazara i Blimundy, każde z nich ma wprawdzie buty, lecz schowali je do sakwy, wzują je dopiero, gdy droga stanie się kamienista, z ziemi unosi się cierpki zapach stokrotek, tak zapewne pachniał świat w pierwszym dniu istnienia, nim Bóg stworzył różę.