Ciało Franciszka Marquesa wyciągnięto spod wozu. Koło przetoczyło mu się po brzuchu, robiąc jedną miazgę z kości i trzewi, nogi ledwie się trzymały tułowia, mowa tu o nodze prawej i lewej, nie zaś o tej środkowej, tej niespokojnej, z miłości do której Franciszek Marques tylekroć maszerował do Cheleiros, po tej nie został nawet najmniejszy ślad, nawet najmniejszy strzęp. Przyniesiono nosze, złożono na nich ciało owinięte w derkę, która niebawem nasiąkła krwią, dwóch ludzi chwyciło za drągi, dwóch innych przyłączyło się do nich, by nieść na zmianę, wszyscy czterej powiedzą wdowie, Przynieśliśmy męża, oświadczą to kobiecie, która właśnie w tej chwili stanęła w furtce, spogląda na wzgórze, gdzie znajduje się mąż, i mówi do dzieci, Tej nocy wasz ojciec będzie spał w domu.
Gdy kamień zjechał w dolinę, wprzęgnięto na powrót wszystkie woły. Niewykluczone, że zsyłający nieszczęścia pożałował swojej pierwotnej powściągliwości, gdyż wóz zatoczył się na skalnym wyboju i przygniótł do pionowej ściany dwa woły łamiąc im nogi. Trzeba było je dobić ciosami siekier i gdy wieść o tym rozeszła się wśród mieszkańców Cheleiros, wszyscy zbiegli się na darmowy poczęstunek, woły na miejscu zostały obdarte ze skóry i poćwiartowane, krew płynęła strumieniem po drodze i nic nie pomogły kije żołnierzy, dopóki kości nie zostały oczyszczone z ostatniego kawałeczka mięsa, wóz nie mógł dalej jechać. Tymczasem zapadła noc, rozbili więc obóz tam, gdzie stali, jedni usadowili się wzdłuż drogi, inni na brzegu potoku. Intendent wraz z kilkoma pomocnikami spędzi noc pod dachem, reszta zaś jak zwykle owinie się po prostu w derki i przed zaśnięciem skrajnie wyczerpani ludzie będą się zastanawiać, jak to się stało, że jeszcze żyją po tej strasznej podróży w głąb ziemi, niektórzy nawet będą się bronić przed snem, w obawie, że może przynieść śmierć. Przyjaciele Franciszka Marquesa poszli czuwać przy zmarłym, Baltazar, Józef Mały, Manuel Milho oraz paru innych, Błażej, Firmino, Izydor, Onufry, Sebastian, Tadeusz, a także jeszcze jeden, o którym dotychczas nie było mowy, niejaki Damian. Wchodzili, spoglądali w zadumie na nieboszczyka, jak to możliwe, że człowiek ginie tak okrutną śmiercią i jest tak spokojny, jakby spał głębokim snem bez koszmarów i lęków, szeptem odmawiali pacierze, owa kobieta z boku to właśnie wdowa, nie wiemy, jak jej na imię, zresztą nic by ono nie wniosło do naszej historii, podobnie jak imię Damiana wniosło tylko tyle, że zostało odnotowane. Nazajutrz o wschodzie słońca kamień ruszy w dalszą wędrówkę, w Cheleiros zostanie jeden mężczyzna do pochowania oraz mięso wołów do zjedzenia.
Nie zauważa się ich braku. Wóz jedzie teraz pod górę równie wolno, jak zjeżdżał, gdyby Bóg miał trochę litości dla ludzi, stworzyłby świat płaściutki jak dłoń, transport kamieni trwałby wówczas krócej. Ten podróżuje już piąty dzień, droga poprawi się za następnym wzniesieniem, ludzi nie opuści wszakże duchowe zmęczenie, o fizycznym zaś nawet nie ma co mówić, bolą ich wszystkie mięśnie, ale kto by się tam uskarżał, po to przecież je mają. Woły nie dyskutują i nie skarżą się, po prostu odmawiają dalszej jazdy, w tej sytuacji jedynym wyjściem jest pozwolić im odrobinę odpocząć, podsunąć pod pysk wiązkę słomy i niebawem zachowują się tak, jakby wypoczywały od wczoraj, ich zady raźno falują wzdłuż całej drogi, aż miło patrzeć. Dopóki nie trafi się nowy stok lub nowe wzniesienie. Wówczas znów ludzie łączą się w zastępy, rozdziela się zadania, tylu a tylu stanie tu albo tam, zaczynamy ciągnąć, Eeeeeeiii-o, rozlega się donośny okrzyk, tara-tata-ta, dźwięczy trąbka, jest to prawdziwe pole bitwy, nie brak na nim nawet zabitych i rannych, nie wiemy wszak, jak ich razem policzyć, nie wszyscy bowiem są jednakowej natury, chyba najzręczniej byłoby powiedzieć, że straty wynoszą cztery głowy.
Po południu, ku powszechnemu zadowoleniu, spadł ulewny deszcz. W nocy znów zaczęło padać, lecz nikt nie złorzeczył. Największa mądrość życiowa polega właśnie na obojętnym przyjmowaniu tego, co zsyłają niebiosa, słońce czy deszcz, byleby nie w nadmiarze, ale nawet i wtedy, bo przecież ani w czasie potopu nie zginęli wszyscy ludzie, ani nie było jeszcze takiej suszy, żeby nie przetrwała choćby jedna trawka lub nadzieja na jej odnalezienie. Popadało dobrą godzinę, później chmury rozeszły się, nawet chmury się złoszczą, jeśli nie zwracać na nie uwagi. Zapłonęły duże ogniska, niektórzy mężczyźni rozebrali się do naga, by wysuszyć ubrania, można by sądzić, że to jakieś pogańskie zgromadzenie, wiemy wszakże, iż chodzi tu o jedną z najbardziej katolickich akcji, gdyż wieźć kamień do Mafry to jakby nieść wiarę tym, którzy na to zasługują, nad tą ostatnią kwestią można by zresztą w nieskończoność dyskutować, gdyby nie to, że Manuel Milho ciągnie dalej swoją historię, brakuje mu jednego słuchacza, ale tylko ja, ty i ty zauważamy jego nieobecność, inni w ogóle nie znali Franciszka Marquesa, niektórzy widzieli jego trupa, większość nawet i tego nie, nie wyobrażajmy sobie, że sześciuset mężczyzn przedefiluje przed nieboszczykiem składając mu w ten wzruszający sposób ostatni hołd, takie rzeczy zdarzają się tylko w epopejach, wróćmy zatem do naszej historii, Pewnego dnia królowa zniknęła z pałacu, gdzie mieszkała z królewskim małżonkiem i małymi infantami, do uszu króla dotarły plotki, że rozmowa w jaskini nie była z rodzaju tych, jakie zwykle odbywają królowe i pustelnicy, przypominała raczej taniec tokujących pawi, król wpadł więc w szał zazdrości i pobiegł do jaskini podejrzewając, iż został splamiony jego honor, królowie tacy właśnie są, mają więcej honoru niż inni ludzie, co widać nawet po samej koronie, w jaskini nie zastał jednak ani pustelnika, ani królowej, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło, świadczyło bowiem niezbicie o wspólnej ucieczce, rozesłał zatem po całym królestwie wojsko mające poszukiwać zbiegów, a podczas gdy oni szukają, my pójdziemy spać, bo już najwyższy czas. Józef Mały zaprotestował, Czy ktoś kiedyś słyszał taką historię w kawałkach, na co Manuel Milho odrzekł, Każdy dzień jest kawałkiem historii, nikt nie jest w stanie opowiedzieć jej do końca, Baltazar zaś pomyślał, Ten Manuel Milho na pewno przypadłby do gustu księdzu Bartłomiejowi Wawrzyńcowi.
Nazajutrz była niedziela, mieli więc mszę z kazaniem. Zakonnik, chcąc być lepiej słyszanym, wygłaszał kazanie stojąc na wozie z taką swobodą, jakby stał na ambonie, nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, iż nieopatrznie popełnia profanację, deptał bowiem sandałami kamień ofiarny uświęcony niewinną krwią, krwią mężczyzny z Cheleiros, który miał żonę i dzieci, oraz tego, który stracił nogę w Pero Pinheiro nim kondukt zdążył wyruszyć, a także krwią wołów, nie zapominajmy o wołach, w każdym razie nieprędko o nich zapomną ludzie, którzy je ćwiartowali i dziś, w niedzielę, mają lepszy obiad. Zakonnik podczas kazania powiedział to, co wszyscy zawsze mówią, Ukochani bracia, z nieba patrzy na nas Przenajświętsza Panna i jej Boski Syn, z nieba spogląda na nas również nasz patron, święty Antoni, to z miłości ku niemu wieziemy kamień do Mafry, niewątpliwie ciężki, lecz dużo cięższe są wasze grzechy, wszelako nosicie je w sercach nie odczuwając ich brzemienia, musicie zatem potraktować tę podróż jako pokutę, a także jako dar miłości, szczególna to pokuta i osobliwy dar, za który nie tylko płacą dniówkę, ale jeszcze obiecują nagrodę w niebie, gdyż zaprawdę powiadam wam, przewiezienie tego kamienia do Mafry jest równie świętym przedsięwzięciem jak niegdysiejsze wyprawy krzyżowe, które szły uwolnić Święte Miejsca, wiedzcie bowiem, iż wszyscy, którzy wówczas zginęli, dziś cieszą się życiem wiecznym i patrzą w oblicze Pana, wśród nich znajduje się także wasz towarzysz, zmarły onegdaj, to szczególny traf, iż wypadek ten zdarzył się w piątek, zmarł wprawdzie bez spowiedzi, gdyż spowiednik nie zdążył na czas do wezgłowia konającego, zginął bowiem na miejscu, zbawiło go jednak to, że był krzyżowcem tej wyprawy, podobnie jak zbawieni zostali ci, co pomarli w lazaretach Mafry lub zabili się spadając z murów, wszyscy, prócz tych niepoprawnych grzeszników, których zabrały wstydliwe choroby, miłosierdzie niebios jest zaś tak wielkie, że wrota raju otwierają się nawet przed nożownikami ginącymi w burdach, które bez przerwy wszczynacie, trudno zaiste znaleźć ludzi tak pobożnych i zarazem takich awanturników, lecz tak czy owak, budowa posuwa się naprzód, oby Bóg zesłał nam cierpliwość, wam siłę, a królowi pieniądze na jej ukończenie, gdyż ten klasztor jest niezwykle potrzebny dla umocnienia zakonu i triumfu wiary, amen. Po skończonym kazaniu mnich zszedł na ziemię, a jako że była to niedziela, dzień, który należy święcić, nie było nic więcej do roboty, toteż jedni się spowiadali, inni przyjęli komunię, nie wszyscy oczywiście, dla wszystkich nie starczyłoby świętego opłatka, chyba że nastąpiłoby cudowne rozmnożenie hostii, nic wszakże na ten temat nie wiadomo. Pod wieczór wybuchła bójka między pięcioma krzyżowcami tej wyprawy, nie będziemy jednak podawać szczegółów, gdyż wszystko skończyło się na siniakach i krwawiących nosach. Gdyby się pozabijali, poszliby prosto do nieba.