Pogoda jest piękna, w sam raz na wycieczkę do latającej maszyny, po niebie płyną wielkie białe obłoki, jak dobrze byłoby wzbić się jeszcze raz w passaroli, poszybować w przestworza, okrążyć te podniebne wiszące zamki, zrobić to, na co ptaki się nie odważają, śmiało się w nie zagłębić, drżeć ze strachu i z zimna, potem zaś wyjść z powrotem w błękit i słońce, ujrzeć Ziemię i rzec, Ziemio, jak piękna jest Blimunda. Lecz idą pieszo, Blimunda nie jest już tak piękna, nawet osioł pogubił lilie, które zwiędły z pragnienia, teraz przysiądziemy na chwilę i zjemy nasz twardy codzienny kawałek chleba, ale zaraz ruszamy dalej, przed nami jeszcze szmat drogi. Blimunda notuje w pamięci wszystkie szczegóły, tu góra, tam zarośla, cztery kamienie leżące rzędem, sześć zaokrąglonych wzgórz, nazwy mijanych wiosek, Codegal, Gradil, Cadriceira, Furadouro, Merceana, Pena Firmę, szliśmy, szliśmy, aż doszliśmy, oto Monte Junto i passarola.
W bajkach zawsze jest tak, że gdy człowiek wymawia zaklęcie, przed zaczarowaną grotą wyrasta dąbrowa, nie do przebycia dla kogoś, kto nie zna innego zaklęcia, dzięki któremu w miejsce dąbrowy pojawia się rzeka, a na tej rzece łódka z wiosłami. W tym miejscu też zostały wypowiedziane pewne słowa, Jeśli mam umrzeć na stosie, to już wolę na takim, powiedział je ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec w przypływie szaleństwa, i może te jeżynowe zarośla to właśnie dąbrowa, te kwitnące krzewy to wiosła i rzeka, łodzią zaś może być ten zraniony ptak, lecz jakie zaklęcie należy wypowiedzieć, by to wszystko nabrało sensu. Rozkulbaczyli osła, spętali mu przednie nogi, by zanadto się nie oddalił, niech sobie sam poszuka pożywienia i je to, na co ma ochotę, choć wydaje się, że w tak skromnych warunkach będzie miał raczej niewielki wybór, Baltazar tymczasem toruje przejście do maszyny poprzez gąszcz chroniących ją jeżyn, dzieje się tak za każdym razem, ledwie bowiem się odwróci, wnet wyrasta plątanina nowych pędów i pnączy, wśród których bardzo trudno jest utrzymać tunel wycięty także wokół maszyny, bez którego nie mogliby naprawić wiklinowej plecionki, wzmocnić osłabionych skrzydeł, wyprostować pochylonej głowy i opuszczonego ogona oraz podregulować sterów, faktem jest, że spadliśmy na ziemię, lecz trwamy w pogotowiu. Baltazar długo się musiał trudzić raniąc ręce o kolczaste gałęzie i gdy dojście do maszyny było gotowe, zawołał Blimundę, która mimo wszystko musiała czołgać się na kolanach, wreszcie jakoś do niego dotarła, zewsząd otaczał ich zielony cień, przezroczysty w miejscach, gdzie rosły młode gałązki o świeżych listkach przepuszczających światło i tworzących ażurową kopułę nad czarnym żaglem, ponad którą rozciągała się inna kopuła, kopuła ciszy, nad ciszą zaś wznosiło się sklepienie świetlistego błękitu przezierającego przez szczeliny, szparki, prześwity. Po skrzydle opartym o ziemię weszli na pokład maszyny. Na jednej z desek widać było wyryte słońce i księżyc, lecz nie przybył żaden nowy znak, zupełnie jakby już nikogo więcej nie było na świecie. Poszycie pokładu miejscami spróchniało, następnym razem Baltazar będzie musiał przynieść parę desek z budowy, jakieś kawałki nieprzydatne na rusztowania, na cóż bowiem zda się konserwacja żelaznych prętów i wiklinowej plecionki, skoro podłoga zapada się pod nogami. W cieniu żagla blado połyskiwały bursztynowe gałki, niczym oczy nie mogące się zamknąć lub też czuwające, by nie przegapić godziny startu. Widać jednak, że maszyna jest opuszczona, w wodzie stojącej na pokładzie, której nie wysuszyły jeszcze letnie upały, czernieją suche liście, gdyby nie wytrwałość Baltazara, zastalibyśmy tu zupełną ruinę, zaledwie szkielet martwego ptaka.
Jedynie kule wykonane z sekretnego stopu błyszczą tak samo jak pierwszego dnia, są świetliste, choć matowe, wyraźnie widać ich ożebrowanie, mocno tkwią w oprawach, trudno wprost uwierzyć, że znajdują się tu już prawie cztery lata. Blimunda podeszła i położyła rękę na jednej z nich, kula nie była ani gorąca, ani zimna, zupełnie jakby ręka Blimundy dotknęła drugiej ręki, wówczas też nie czuje się ani ciepła, ani zimna, czuje się jedynie, że obydwie ręce są żywe, gęste obłoki ciągle w niej chyba żyją, nie widzę żadnych uszkodzeń w metalu, kule są całe, nie mogły więc wyjść, biedactwa, tyle czasu są tu zamknięte, nie wiadomo po co. Baltazar pracujący na dole usłyszał częściowo te słowa lub też może je tylko odgadł, Jeśli wola uleciała z kul, to maszyna jest całkowicie nieprzydatna, nie było tu po co przychodzić, na co Blimunda powiedziała, Jutro sprawdzę.
Pracowali do zachodu słońca. Miotłą zrobioną z gałęzi Blimunda wymiotła liście i inne śmieci, potem pomogła Baltazarowi wymienić połamane łozy i wysmarować łojem pręty. Następnie zajęła się kobiecą czynnością, a mianowicie zszyła rozdarty w dwu miejscach żagiel i pokryła smołą naprawioną powierzchnię, poprzednimi razy Baltazar wykonywał jedynie prace żołnierskie. Zapadła noc. Baltazar zdjął osłu pęta, by biedak nie był skazany przez całą noc na taką niewygodę, i przywiązał go w pobliżu maszyny, ostrzeże ich na wypadek pojawienia się dzikich zwierząt. Wcześniej sprawdził wnętrze passaroli schodząc przez otwór w pokładzie spełniający rolę luku na tym statku powietrznym czy też aerostatku, jak zostanie nazwany w przyszłości, gdy zajdzie potrzeba stworzenia takiego słowa. Pod pokładem nie było żadnego śladu żywego stworzenia, ani węża, ani jaszczurki, która wciska się we wszystkie zakamarki, ani nawet pajęczyny, bo skąd tu wzięłyby się muchy. Było to jakby wnętrze jaja otoczone skorupką i wypełnione ciszą. Tam właśnie ułożyli się na posłaniu z liści mając za pościel zdjęte ubrania. W głębokich ciemnościach ich nagie ciała odnalazły się, wszedł w nią pełen żądzy, przyjęła go spragniona, potem i ją ogarnęła żądza, a jego pragnienie, wreszcie przywarli do siebie, ruchy, głos płynący z głębi jestestwa, które nie ma własnego głosu, przeciągły krzyk, nagle urwany, szloch, nieoczekiwana łza, maszyna drży, wibruje, być może już oderwała się od ziemi, rozerwała osłonę z jeżyn i pnączy, poszybowała w noc, między chmury, Blimundo, Baltazarze, jego ciało ciąży na niej, obydwoje ciążą ku ziemi, są jednak tutaj, odlecieli, lecz wrócili.
Gdy pierwszy brzask zaczął się sączyć przez wiklinowe łozy, Blimunda wstała ostrożnie i odwracając oczy od Baltazara prześliznęła się nago przez luk. Poranny chłód przejął ją dreszczem, choć może dreszcz ten był w większym stopniu wywołany widokiem świata, o którego istnieniu prawie zapomniała, świata zbudowanego z nakładających się na siebie przezroczystości, skroś burty maszyny widać jeżynowe zarośla i pnącza, dalej majaczy nierealna sylwetka osła, przez niego prześwitują drzewa i krzewy, jakby zawieszone w powietrzu, i wreszcie solidna ściana pobliskiej góry, gdyby nie ona, można byłoby dojrzeć ryby w odległym morzu. Blimunda podeszła do jednej z kul i utkwiła w niej wzrok. Wewnątrz wirował jakiś cień, coś jakby trąba powietrzna oglądana z dużej odległości. W drugiej kuli było to samo. Blimunda z powrotem przeszła przez luk, zanurzyła się w mrocznym jaju i po omacku poszukała chleba. Baltazar ciągle spał z lewą ręką częściowo przykrytą liśćmi, nie wyglądał wcale na kalekę. Blimunda powtórnie zasnęła. Było już jasno, gdy obudziła się pod wpływem natarczywego uścisku Baltazara. Nim otwarła oczy, powiedziała, Chodź, już zjadłam chleb, wówczas Baltazar wszedł w nią bez obawy, gdyż wiedział, że zgodnie z dawną obietnicą ona nie wejdzie w niego. Gdy opuścili wnętrze maszyny i ubrali się, Baltazar zapytał, Czy już oglądałaś kule, Tak, odrzekła, Czy nadal wypełnia je ludzka wola, Tak, Czasami zastanawiam się, czy nie powinniśmy otworzyć kul, żeby je wszystkie wypuścić, Jeśli je wypuścimy, to będzie tak, jakby nigdy nic się nie zdarzyło, jakbyśmy w ogóle się nie urodzili, ani ty, ani ja, ani ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, Czy one ciągle przypominają gęste obłoki, To są gęste obłoki.
Przed południem zakończyli pracę. Maszyna była jak nowa, wyglądała na równie sprawną jak pierwszego dnia, do czego zapewne bardziej przyczynił się fakt, iż wspólnie zajęli się nią kobieta i mężczyzna, niż to, że były to po prostu dwie osoby. Przyciągając i splatając ze sobą gałęzie jeżyn Baltazar zasłonił dojście do maszyny. Koniec końców wszystko dzieje się naprawdę jak w baśni. Przed grotą jest dąbrowa, o ile to, co widzimy, nie jest raczej rzeką bez łodzi i wioseł. Tylko z góry można zobaczyć osobliwe, czarne sklepienie groty, tylko szybująca passarola mogłaby je dojrzeć, lecz jedyna, jaka istnieje, utknęła tutaj, zwykłe zaś ptaki stworzone ręką lub z woli Boga przelatują raz, przelatują drugi raz, spoglądają raz, spoglądają drugi raz, i nic z tego nie pojmują. Osioł też nie wie, po co tu przyszedł. Wynajęte zwierzę idzie tam, gdzie mu każą, dźwiga to, co mu załadują na grzbiet, wszystkie podróże są dla niego jednakie, dobrze jednak byłoby, gdyby zawsze były takie jak ta, gdyż większą część drogi przebył luzem, z liliami na uszach, kiedyś zapewne i osłom słoneczko zaświeci.