Wielka Pardubicka poszła i przeszła, wpisałam w swój program pięciu zwycięzców i w oczach mi stanęły oglądane przed godziną ptaszki. Na owym rozszarpanym programie znajdowały się właśnie cztery z tych pięciu koni, z pierwszym włącznie…
Co sobie wszyscy wzajemnie powiedzieli, nie warto powtarzać. Zagranie tych czterech koni w kółko nie kosztowałoby więcej niż 120 koron, miałam pieniądze, mogłam sobie pozwalać. Zapłacili przeszło 17 tysięcy. Obcy program w końcu szczęśliwie zginął, ale za to zarówno mąż, jak i dziecko przypomnieli sobie, że na miejscach tuz przed nami, kiedy przyszliśmy bardzo wcześnie, siedziało dwóch ludzi. Jeden z obsługi pardubickiej, a drugi nasz, ze Służewca…
– Co to znaczy w kółko? – spytał delikatnie Józio Wolski, kiedy przestałam snuć czarowne wspomnienia i melancholijnie umilkłam.
– A było nie latać do wychodka, tylko przemyśleć sprawę Jedynki i siódemki – powiedziałam z rozgoryczeniem z rozpędu. – Dwadzieścia cztery tysiące dolarów kanadyjskich przeleciał nam koło nosa z ostrym świstem. Co?
– W kółko. Grać w kółko. Była pani uprzejma…
– A… Tam i z powrotem. Grać w kółko, to znaczy wszystkie konie ze sobą. Trzy, na przykład. Ma pan do gry dwa, trzy sześć. Porządki to są 2-3, 2-6 i 3-6, gra pan trzy konie w kółko. Albo w trójkącie. Trójka, cztery konie, 1, 3, 5, 7, wszystkie kombinacje to jest 1-3-5, 1-3-7, 1-5-3, 1-5-7…
Wyliczyłam mu całość, wyszło 24 możliwości.
– To się nazywa w kółko. A jak pan chce w jakiejś gonitwie grać wszystkie konie jak leci, to się nazywa ściana. Tripla na przykład, gra pan w pierwszej triplowej gonitwie dwójkę i trójkę w drugiej piątkę, a w trzeciej wszystkie. Kończy pan ścianą Wszystko przez wszystko to jest dosłownie właśnie to, wszystka przez wszystko. Raz jeden człowiek grał przez cały dzień wszystko przez wszystko, zgadł, że będą fuksy, działo się to bardzo dawno temu, kiedy tripla kosztowała 30 złotych, wydał na to dwadzieścia siedem tysięcy pięćset i wziął przeszło dwieście tysięcy, jedna moja przyjaciółka była świadkiem. Powiedział, że grywa tak czasem, kiedy węszy wypłaty.
– Powiedz mu jeszcze o Sacramento i niech to już będzie z głowy – zarządził Janusz.
O Sacramento powiedziałam z największą przyjemnością.
– Koń, proszę szanownego pana, jest zwierzęciem biegającym, lubi biegać. Szkodzi mu, jak stoi, do tego stopnia, że może się rozchorować i umrzeć. Dziki będzie biegał sam z siebie z pewnym sensem i umiarem, oswojony może biegać za dużo. Niektóre także skaczą dla przyjemności, znałam takie osobiście. Poszła gonitwa, zdaje się, że na dwa tysiące dwieście, bo startowały z prawej strony, zaraz za trybunami, chociaż na ogół dwa dwieście startuje z kąta. Za skarby świata nie przypomnę sobie, co to był za dystans, ale wszystko odbywało się w naszych oczach. W momencie startu z Sacramenta spadł jeździec, ale sędzia już nie zdołał zatrzymać gonitwy i poszło. Sacramento spokojnie szedł ostatni, trzymał się ogona poprzednika, na drugim wirażu przyśpieszył, wyszedł do przodu, zafiniszował i wygrał.
Był pierwszy, rozegrał gonitwę, można powiedzieć, własnym przemysłem, bez dżokeja. No, faktem jest, że lekko mu było…
– I co? Przyznali mu nagrodę?
– Nie, unieważnili gonitwę. Sacramento rozegrał ją bezbłędnie, ale na prostej nie trzymał się prawideł i zmieniał tor. Zajechał wszystkich, bo pchał się do bandy. Ja nie wiem, może należałoby dać pierwsze miejsce drugiemu, byłaby to nagroda za odwagę.
– Wracając do tematu, gry już rozumiem. Teraz chciałbym od pani usłyszeć coś o ludziach. Graczach, trenerach, dżokejach…
Podstawiłam Januszowi kieliszek.
– Wypijemy zdrowie Sacramento. A co do ludzi, to nie wiem, czy na trzynaście tomów encyklopedii wystarczy nam jeden wieczór. Kiedy ten Derczyk tak naprawdę stracił życie?
– Pomiędzy jedenastą a trzynastą. Teoretycznie. Praktycznie, dzięki pani, wiadomo, że nie później niż o dwunastej pięć.
– Dwunastej – poprawiłam. – Z daleka widziałam, że nic się tam nie dzieje, więc morderca musiał oddalić się wcześniej. Mógł na chwilę przede mną, ale nie w tym samym momencie. Dołożyłabym nawet jeszcze z pięć minut, jedenasta pięćdziesiąt pięć. I nie przed jedenastą, mówi pan? Trzeba znaleźć motywy.
– No właśnie. Ma pani jakiś pogląd?
– Już go wyjawiłam. Nie wiem, jakie stosunki panowały pomiędzy Derczykiem a jego trenerem i nie znam osoby, która by je rozumiała. Derczyk to był antytalent jeździecki, a przy tym z jakiejś przyczyny nie zabiły go konie. Na własne oczy widziałam, mnóstwo razy, jak przed Derczykiem koń się bronił albo próbował go atakować. Na ziemi. To znaczy Derczyk był na ziemi. Potem, jak wsiadł, już było lepiej i stąd wnioskuję, że nie lubiły go wąchać. Konie bardzo silnie kierują się węchem, może on używał jakiegoś mydła albo kremu do golenia, albo wody kolońskiej, której konie nie znoszą. Musi pan popytać w stajni, za niechęć gwarantuję. Jeździł jak chora krowa i nikt nie wie, dlaczego trener go sadzał. Pod przymusem, czy jak? Nie do pojęcia.
– Jak to tam w ogóle wygląda z tymi dżokejami? Zawsze jeżdżą ci sami? Każdy trener ma swojego, czy może każdy koń ma swojego?
– Różnie. Trener tak, niektóre konie tez, ale poza tym różnie bywa. Sadza się ucznia albo amatora dla obniżki wagi, cztery kilo mniej. Takich jeźdźców jak Derczyk więcej nie ma, miał rekord od tylu, ostatnie miejsce. Ja nie wiem, ale uważam za możliwe, że Derczyk na przykład szantażował Glebowskiego, to jego trener. I Glebowski musiał mu dawać konie do jazdy, chociaż wcale nie chciał. Nie mógł się od niego odczepić inaczej, jak tylko w ten sposób, zabił go z rozpaczy, żeby mieć z głowy. Innych powodów nie widzę, chyba że jakiś nienormalny gracz wierzył w niego… Może Derczyk wierzył sam w siebie…? Grał go i już stracił wszystko do zera, zabił go w końcu w nerwach, ale musiałby to być jakiś kompletnie pomylony, ewentualnie ślepy. Nigdy w życiu nie widział gonitwy.
– A jak tam jest z wzajemnymi kontaktami? Gracze i pracownicy?
– Nie ma granic ni kordonów – powiedziałam posępnie i zalęgło się we mnie szczere współczucie dla niego. – Rzeczywiście pan to prowadzi? Kondolencje. Wszyscy się tam znają ze wszystkimi i każdy się z każdym styka gdzie i kiedy zechce. Podobno istnieje mafia, która rządzi wyścigami, muszą w tym tkwić bukmacherzy, bo inaczej mafia nie miałaby sensu. Nie znam tej mafii.
– Bukmacherzy! – podchwycił Józio Wolski. – Co z nimi?
– Nic. Nie istnieliby, gdyby była komputeryzacja. Elektronika toru i już dla bukmacherów nie ma miejsca. Obecnie rachuba liczy na piechotę i pomiędzy zamknięciem kas a gonitwą upływa co najmniej dwadzieścia minut, zęby mogła nadążyć. Przez te dwadzieścia minut w ludziach szaleją pomysły, wszyscy chcą stawiać i do tego im służą bukmacherzy. Gdyby kasy przyjmowały wpłaty tak jak na całym ucywilizowanym świecie, do ostatniej chwili, do startu, bukmacherzy straciliby rację bytu. No, mogliby prosperować na mieście, ktoś nie jedzie na tor, tylko gra pod domem, ale tych wystarczyłoby zalegalizować i kazać, im płacić podatki. I cześć, nie ma przestępstwa.
– To dlaczego nie wprowadzi się komputeryzacji?
– Niech pan zapyta dyrektora – powiedziałam z irytacją, bo od tego tematu coś mi się w środku robiło. – Podobno ze względów finansowych. Dziwne one, te względy, zamortyzowałoby się w dwa lata, a może nawet w jeden sezon. Ja nie wiem, może bukmacherzy mają wpływ nawet i na to. Urwie im się.
– A te robione gonitwy? Ciągle się słyszy o robionych gonitwach? Co to jest takiego?
Westchnęłam ciężko.
– Są dwie wersje… Zaraz, w ogóle robiona gonitwa to jest taka, w której ustala się wcześniej, co ma przyjść i bez względu na klasę, wagę i formę konia, to ustalone przychodzi. Lepszego konia, na przykład, dżokej ma obowiązek wstrzymać albo tak nim pojechać, żeby się nie zmieścił w porządku. Trzeci może sobie być. I, jak powiedziałam, są tu dwie wersje, jedna: że robione są wszystkie gonitwy, i druga: że nie robiona jest żadna, a najwyżej jedna w sezonie.