Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dlaczego? – spytał jeden z wyraźnym zaskoczeniem.

– Bazyli kazał – mruknął drugi.

Widziałam ich z tyłu i rozpoznałam lepiej po barwach niż po sylwetce. Sarnowski i Białas. Jadą teraz, w pierwszej gonitwie.

Dyrektorów nie było, Jeremiasza nie było, kierownik mitingu pętał się gdzieś w oddaleniu. Zgniewało mnie to w końcu, nie to nie, mam co innego do roboty, niż latać za kierowniczym personelem, mogę poczekać z udzielaniem informacji. Spojrzałam w kierunku fontanny, panował tam zupełny spokój, żywego ducha nie było. Przestawiłam sobie umysł na konie.

Niedostatecznie, bo zapomniałam o tej piekielnej Ekstazie. Być może, rozpraszało mnie pilnowanie dyrektora, ciągle jeszcze nieobecnego. Sprecyzowałam ostatecznie opinię o sobie, podniosłam się, sprawdziłam, czy nadal go nie ma, i ponuro postanowiłam wykorzystać wiedzę o Derczyku w zakresie, jaki był mi dostępny.

Florian, na którym miał jechać Derczyk, przemieniony na starszego ucznia Gomorka, nosił numer 4 i wyglądał znakomicie. Zdecydowałam się zagrać go z trzema końmi, tripli już zmienić nie mogłam, pierwszą i tak załatwiła mi Ekstaza, ale porządkami miałam szansę odpracować błąd. Faworytem w tej drugiej gonitwie była Celia, jedynka, przyszedł jakiś cynk ze stajni i społeczeństwo rzuciło się na nią. W nosie miałam Celię, nie podobała mi się, a na wszelkie cynki zawsze byłam odporna. Z zaciętością zagrałam swoje, wróciłam na górę i usiadłam wreszcie spokojnie, łypiąc okiem w stronę dyrektorskich foteli.

Pan Edzio, dobroduszny osobnik ciężkiej wagi, zwierzał się, że raz w życiu wyszedł z tych wyścigów do przodu. Przytrafiło się to wyłącznie dzięki temu, że wygrał w pierwszej połowie sezonu i połowę pieniędzy pożyczył znajomemu. Drugą połowę w drugiej połowie sezonu przegrał do zera, ale to pożyczone mu ocalało i w ten sposób wyszedł na plus.

– A tak, to jestem zawsze do tyłu, ale nie tak znów dużo – zakończył pogodnie. – Teraz gram jeden pięć za dwieście.

– Pierwsza gra – skrzywił się pułkownik, emerytowany i w cywilu. – Bloki się rwą.

– Pierwsza, nie pierwsza, grunt, że przyjdzie. Celia tu już wisi!

– Chała wisi – mruknęłam pod nosem. Jurek żywo odwrócił się ku mnie.

– Nie liczysz jej?

– Nie liczę. Napust na Glebowskiego…

Bomba poszła w górę, wszyscy gapili się na przeciwległą stronę toru, gdzie młode araby wchodziły do start-maszyny. Dwa nie chciały wejść, jeden uciekł do tyłu i gonił go chłopak stajenny. Ci bez lornetek nagabywali tych z lornetkami.

– Który to, panowie? Co tam uciekło?

– Czwórka, Florian…

– A skąd czwórka, czwórka jest czerwona! Fioletowe uciekło!

– Strzegom!

– Nie Strzegom, tylko Dwójnicki!

– Ale tam jeszcze drugi nie chce wejść! Też czerwony. Co tam jest czerwone?

– To Widzów, jedynka. Jedynka i siódemka, Trzaska już weszła!

– Który to koń, Trzaska? – usłyszałam za sobą rozpaczliwy, niespokojny szept.

Obejrzałam się. Na fotelu za mną siedziała bardzo ładna dziewczyna, obca zupełnie, widocznie była tu pierwszy raz. Obok niej tkwił jeden z graczy, zagapiony w start tak, że nie usłyszał pytania.

– Trzaska, to nie koń – wyjaśniłam miłosiernie. – To trenerka.

– Zameczek znów uciekł! – krzyknął któryś z lornetką.

– O Boże, nic nie rozumiem – powiedziała bezradnie dziewczyna z tyłu. – Zameczek…?

Dopóki konie nie weszły, mogłam jej udzielać wyjaśnień.

– Zameczek to też nie koń. To dżokej. Koń to Mimoza. I nie siedzi na nim wcale Zameczek, tylko amator Bryś.

– To dlaczego oni tak…?

– Rozpoznają po kolorach. Każda stajnia ma swój kolor, dżokeje są w to ubrani. Do Zameczka na Dwójnickim są przyzwyczajeni, a mówią wszystko naraz, nazwiska trenerów, nazwiska dżokejów, nazwy stajni, numery, najrzadziej imiona koni. Nie wiem dlaczego. Ma pani to wszystko napisane w programie.

– Ale że Derczyk tak ładnie wszedł? – zdziwił się Waldemar.

– Jaki Derczyk, Gomorek! Gomorek jedzie!

– Jak to…? O cholera, zmiana jazdy! Nie zauważyłem…

– Derczyk i Gomorek to dżokeje? – upewniła się nerwowo dziewczyna.

Przyświadczyłam. Jej towarzysz nie zwracał na nią żadnej uwagi, interesowały go wyłącznie konie. Bryś zawrócił Mimozę, chłopak stajenny przyprowadził Saronga, Celia zrezygnowała z oporu i pozwoliła się wepchnąć do boksu. Przestałam słuchać pytań dziewczyny.

– Poszły! – zawołał Jurek.

– Ruszyły – zakomunikował głośnik beznamiętnym, damskim głosem. – Prowadzi Celia, na drugim miejscu Florian, trzecia Szprotka. Na trzecie miejsce przechodzi Sarong. Celia, Florian, Sarong…

– Celia to już wisi! – oznajmił gromko pan Edzio.

– Co on…? – zaniepokoił się pan Marian. – Z miejsca do miejsca chce…?

– Florian odpadnie – przepowiedział stanowczo pułkownik. Wszyscy gadali równocześnie. Nie powiedziałam, co myślę o pułkowniku, bo nie wypadało mi się wyrażać. Florian to był mój osobisty faworyt, koń po Derczyku. Grałam go z trzema i miałam wielkie nadzieje, a odpaść powinna Celia.

Na fotel koło mnie padła w zdyszanym pośpiechu Maria, moja przyjaciółka, wychyliła się, patrząc w szybę. – Co przyszło w pierwszej? – spytała w napięciu. – Ekstaza! – warknęłam pod nosem.

– Nie mów? Poważnie? Co tam idzie?

– Celia z Florianem.

– Wygra Sarong – wyprorokował bezapelacyjnie Jurek.

– Ale co pan, jaki tam Sarong! – zaprotestował gwałtownie pan Edzio. – Celia lekko idzie!

– Przed wyjściem na prostą do przodu przechodzi Florian – mówił głośnik nad moją głową. – Na prostą wyprowadza Florian…

– I ucieka! – wrzasnął ktoś ze zgrozą.

Florian rzeczywiście wyrwał do przodu i oddalił się o kilka długości. Szedł jak maszyna. Za nim leciała Celia z Sarongiem.

– Dawaj Celia! – wrzasnął rozpaczliwie pan Edzio.

– Złapie go! – wołał pułkownik. – Jeden cztery będzie! Złapie go!

– Ale co złapie, jakie złapie, oddala się przecież! – zirytował się Jurek.

– Jeszcze ją dwójka przegoni – wywróżył ponuro pan Marian.

Sarong rzeczywiście wyprzedził Celię. Wysunął się do przodu o pół długości, był drugi. Florian wygrał z największą łatwością wśród dzikich ryków tłumu. Przyszło 4- 2, grałam to, zgadłam Floriana, idiotka, zgadłam także Ekstazę, gdybym ją grała, gdybym wcześniej wiedziała o Derczyku, kończyłabym teraz fuksową triplę, kwinta by mi szła… Maria obok mnie gorączkowo grzebała w stosie papierów.

W komentarzach dźwięczał ton potężnego rozgoryczenia. Celia nawaliła okropnie, połamała wszystkim wszystko, przyszły fuksy.

– Kto grał Floriana? – dziwił się pan Marian. – Ostatni, przedostatni… Nijak nie wychodził! Kto to grał?

– Ja grałem – oznajmił zwycięsko Jurek. – Zacząłem triplę.

– Ja też grałam – powiedziałam z satysfakcją.

– Floriana…? Skąd go pani wzięła?!

– Zmiana jazdy. Jedyna okazja dla konia…

– Prawda, przecież to Derczyk! Jeżeli Derczyk nie jedzie…

– A co, to nie Derczyk? – zainteresowała się Maria wręcz zachłannie. – Słuchaj, ja to mam przez pomyłkę!

Nagle przypomniałam sobie o Derczyku. Ciągle wisiał nade mną w charakterze niezałatwionego problemu. Już otworzyłam usta, żeby jej o nim powiedzieć, ale zamknęłam je czym prędzej. Była doktorem medycyny. Iekarzem z powołania, co prawda naukowcem, a nie praktykiem, ale na wszelkie sprawy zdrowotne reagowała w sposób nieopanowany, jeszcze by poleciała do tego Derczyka nie wiadomo po co. Zdenerwowałaby się tylko niepotrzebnie. Obejrzałam się na dyrektorską lożę i ujrzałam wchodzącego właśnie dyrektora. Zerwałam się z fotela.

– Derczyk dzisiaj nie jeździ – powiedziałam pośpiesznie, półgłosem. – Jak zdążysz, to zagraj triplę na konie po Derczyku, możemy do spółki, ja muszę załatwić jedno takie z dyrektorem, pilne. Od czwartej, potem był w szóstej, w środku ściana.

– Jesteś pewna?

– Absolutnie!

– To daj pieniędzy, bo ja już wszystko wydałam… Wepchnęłam jej w ręce dwieście tysięcy złotych i wybiegłam.

– Nie chcę się przesadnie wtrącać – powiedziałam ostrożnie zaraz po przywitaniu, wykorzystując fakt, że dyrektor akurat był sam. – Ale nie wiem, czy pan wie, że w berberysie za fontanną leży Derczyk. Możliwe, że należałoby coś z nim zrobić, bo sam z siebie nie wstanie.

2
{"b":"100651","o":1}