– Ech, popamiętają zamsiki to szczurze święto – zaśmiał się inny. – Draby po domach chodzą, wiedźmy spod pierzyn wyciągają. Nie jeno zielarki, ale i panie paradne.
– Aby drzwi dobrze zawrzyjcie! – krzyknął gospodarz, kiedy Szarka przechodziła nad wysokim progiem. – Pierwszy raz was widzę, siostro – dodał podejrzliwie. – Tu zarobku nie znajdziecie.
– Nalejcie okowity – rzuciła mu kilka miedziaków. – Karła szukam.
– A, karła – uspokoił się nieco. – Tedyście w czas przyszli, bo właśnie Szpotawego do cna ograbił. Może będzie z wami gadać.
Z glinianym kubkiem w ręce Szarka przepchnęła się nieco bliżej paleniska. Przysiadła, popijając okowitę, i niedbale przyglądała się grającym.
Stara suka wylazła spod stołu, położyła łeb na kolanie dziewczyny, która bezwiednie zaczęła gładzić wyliniałą sierść zwierzęcia. Lubiły ją psy, choć doprawdy nie wiedziała, dlaczego. Niegdyś wieczorami zakradały się do jej komnaty, brązowe suche posokowce, zażarte i śmigłe w polowaniu. Mokerna gniewała się, krzycząc, że nie przystoi, by bydlęta sypiały u pani w alkierzu, lecz ona nigdy nie potrafiła ich odpędzać. I na końcu, choć były rzeczy dawniejsze i bardziej zapiekłe, to właśnie miało je poróżnić dotkliwiej może niż wszystko inne. Wspomnienie złotookiej suki z rozprutym brzuchem, gdy zdychała u jej stóp.
Mokerna, ciężkie, zgrubiałe ręce na moim czole – nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.
Ciężki od rosy łan, zimna, twarda ziemia, chodźmy w pole, mateńko, chodźmy w pole spać, nie znajdą nas nocką, nie ubiją. Pasiasty biało – niebieski fartuch. Sen.
Czterech jeźdźców, niskie sterane konie o krótko urżniętych ogonach. I ta dziewczynka wciąż krzyczy, choć suchy kurz drogi drapie gardło, krzyczy nawet wówczas, gdy pasiasty fartuch dawno zniknął w kurzawie.
Obietnice daremne, w złą godzinę wypowiedziane słowa. Wrócę, Mokerno, nie zapomnę. A zdało się raczej z pamięci wygnać, żelazem wypalić…
U stołu wciąż gadano o wiedźmach. Szarka czujnie nastawiła uszu, ale dowiedziała się tylko tyle, że nazbyt mokre drewno na stos podłożono, a skazanym zawczasu wyrwano języki, by oprawców nie przeklęły. Podobno były młode, ale dobrze w plugawym rzemiośle zaprawione. Nie dość że się pokładały ze szczurakami, ale jeszcze dzieciątka maleńkie dla nich kradły. A wiadomo przecież, iż dla złego nie ma większej rozkoszy, niż wytoczyć krew z niewinnego dziecka i jady z niej okrutne warzyć.
Przy kościach zostało trzech graczy: wielki chłop na gębie żelazem pryskowany, jednoręki i karzeł. Po przyodziewku niziołka było znać, że w innej kompanii się obraca, nie pomiędzy żebrakami. Co nie dziwiło, bo karłów za wesołków przy dworach panowie trzymali i wielce ich ceniono. Zazwyczaj były to krzywulce niewydarzone, koślawe, paskudne. Tymczasem niziołek przy kominie był wcale kształtny. Plecy miał proste, opięte czerwonymi rajtuzami łydki zgrabne, tyle że żebrakom ledwie do łokcia sięgał. Bujna, starannie spleciona broda niemal zupełnie przesłaniała mu twarz. Bulwiasty nos przebijał się przez gęstwę włosów, a głęboko osadzone czarne oczka były zdumiewająco bystre. Szarka nie potrafiła odgadnąć jego wieku.
Rzut piętnowanego okazał się niepomyślny. Zniechęcony wytrząsnął z sakiewki parę drobnych i przysiadł się do miski z mamałygą, przegnawszy z ławy łysą niewiastę.
– By jeno nikt was nie przydybał – zaszemrał za plecami Szarki przyciszony głos. – Pani dziewce łeb przykazała skręcić, ale cichcem i po kryjomu. Resztę zapłaty potem dostaniecie. Srebrnymi groszami, książęcymi. A jak się komu wygadacie…
– Toż nam nie pierwszyzna – zaśmiał się ktoś w odpowiedzi. – Ja waszej pani nie doradzam, jako księciu nocką wygadzać, tedy i ona niech mnie w moim rzemiośle nie poucza. A dziewka kuternóżka, niemrawa, ani się spostrzeże.
– Tedy idźcie, zda się koło naszych spraw zakrzątnąć.
Kątem oka spostrzegła, jak Zajęcza Warga wymyka się z gospody. Bez pośpiechu dopiła okowitę i podeszła do paleniska, gdzie przy wtórze przekleństw niziołek zbierał wygraną. Żebracy przyglądali się jej nieufnie.
– Zagrasz, siostro? – karzeł szacował ją zmrużonymi oczkami.
– Nie, nie mam szczęścia – odparła. – Ale was właśnie szukam. Jaszczyk mnie przysyła.
– A, ten błazen! – mruknął niziołek. – Co was tak wszystkie świerzbi, by księciu leźć przed oczy? Kurwa czy szlachcianka, psiakrew, żadnej różnicy. Nie takie jak ty mu w głowie. Żalnicka księżniczka ze świtą zjechała. A Jasenka też po cytadeli jak wściekła suka się snuje, czeka, by kogo na prągu oćwiczyć. Po co ci do cytadeli leźć, dziewko? Mnie za jedno, Jaszczyk srebrem płacił, tedy umowy dotrzymam, ale nic tam po tobie. No, bywajcie, kamraci! – rzucił półgroszówkę gospodarzowi. – Czas księcia naszą przytomnością uradować.
Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, popatrzył nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.
– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone błotniste uliczki.
– Niech nie będzie zwolennik nad mistrza mądrzejszy – karzeł przeskoczył nad rynsztokiem i skręcił w jeszcze ciemniejszy i bardziej cuchnący zaułek. – A tobie, dzieweczko, nie strach było do żebrackiej gospody iść? Coś ty sobie myślała? Że brzeszczot zoczą i snadnie po nim poznają, że tu nie z prostą dziwką sprawa? I że się zlękną, dziewkę samopas oglądając? Akurat. Siedzi tam teraz Trzpień z kamratami i duma, czy w nagłej potrzebie obracać mieczami potrafisz, czy jeno hałasu narobisz. A, jako że Trzpień człek jest rozważny, przed końcem trzech kolejek ni o krok się nie ruszy. Tak czy owak, iście niewieścia głupota do żebraczej karczmy nocką przyleźć. Ale nie troskaj się, dzieweczko – zarechotał złośliwie. – Wielki przymiot u niewiasty głupota i wielce w nim dobry pan Evorinth gustuje. Może i w tobie zagustuje…
– Jako rzekłem – rozwodził się dalej – pewnikiem po – kosztujesz łask naszego dobrego pana… jako i wszystkie inne dziewki w cytadeli pokosztowały, od dworek księżnej po dójki z obory. Jeno nie tej nocki, bo drabowie bardzo pilnują, niejedną już wiedźmę, co przeciwko pańskiemu życiu knowała, przydybawszy. Za to jutro igry będą, do pierścieni gonienie i maskarada wielka dla księżniczki zgotowana – zachichotał z cicha. – Żadna sztuka jedną białogłowe więcej wprowadzić, kiedy się ich tam mrowie całe będzie krzątać – zachybotał się na wysokich kamieniach, które gwoli wygody przechodniów osadzono w co bardziej błotnistych ulicach.
Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.
Pośrodku oświetlonej znienacka ulicy podochocony przechodzień opuścił pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.
– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – zachichotał karzeł. – A dziś ledwo kto łbem kiwnie, wiedźmy im się wszędzie zwidują. Po sprawiedliwości to nie wiem, gdzie nam na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachane, powroźnicy ulice przepatrują i łacno we ćmie jakiś ciołek może mnie miast zwierzołaka sprawić – dodał z namysłem. – No, widzi mi się, nocka letnia, w ogrodach legniem i do świtu przedrzemiem, z dala od zgiełku. Ale wcześniej zda się powieczerzać odrobinę. Książę pan nasz dobry w ogrodach pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przypatrzysz, boś, widzę, nie z naszych.
Dziwne to było święto. W Spichrzy prawie każdy potracił krewniaków, częściej więc mijali domy na głucho zamknięte i kirem obleczone niźli ubrane kwieciem. Po mieszczańskich kamienicach za zatrzaśniętymi oknami zawodziły płaczki, ale też ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; ryczeli przy tym srodze i szczurakom złorzeczyli. Nie brakło też pątników w ciemnych podróżnych płaszczach, którzy z dala na święto zjechawszy, ani o szczuraków dbali, ani żałobę chować myśleli.