Pisarczykowie tymczasem nerwowo rozkładali tabliczki, klóby w wagach rychtowali i przeklinali grosze, które ostatnio bito w Żalnikach – z wierzchu wyglądały na srebrne, ale więcej w nich było cyny niż poczciwego kruszcu. Dla wszystkich, nawet dla piegowatego ulicznika Łyczka, który biegał na posyłki, zapowiadał się długi i znojny dzień.
Pierwszym gościem okazał się wyniosły dworzanin. Usiłował zastawić naszyjnik ręką samego Kii Krindara Od Ognia uczyniony, jak utrzymywał zawzięcie, podczas gdy Jaszczyk, widząc, że nie tylko naszyjnik niewiele wart, ale i szlachcicowi oczy podejrzanie wkoło latają, tłumaczył cierpliwie, że najbliższy lombard za rogiem. Kiedy natręt wreszcie poszedł, napatoczyło się trzech dziadów ze stertą rozmaitych miedziaków, wyszczerbionych brak teatów, oberżniętych pół – i ćwierćgroszówek, żądając, aby cały ten chłam wymienić im na srebrne książęce grosze. Dwóch pisarczyków niechętnie zaczęło sortować i przeliczać monety, a trzeciemu dostała się wyłupiastooka szlachcianka, która postanowiła zaciągnąć dług na poczet majątku przyszłego męża, Jaśnie Pana Kwarka na Solemnicy, jak głosił pergamin umowy przedślubnej, którą ściskała w garści.
– Pókiście jeszcze nie zaślubieni – znużonym głosem wyjaśniał pisarczyk – pieniędzy w zastaw dobra małżonka brać nie możecie.
Dziewoja z początku próbowała się wykłócać, potem wybuchła głośnym zawodzeniem. Żebracy przypatrywali się temu z zainteresowaniem. W zamieszaniu chłopiec na posyłki zdołał ściągnąć z lady półgroszówkę. Bezczelnie wyszczerzył zęby do Jaszczyka i czmychnął z kantorka, niemal wpadając w drzwiach na niewiastę w białym żałobnym stroju.
Miała na sobie prostą wierzchnią suknię, rozciętą na przodzie od stanu i odsłaniającą szeroką sukienną spódnicę, jej włosy i szyję zaś okrywała szczelnie podwika z białego lnu. Zwyczajny, domowy strój ubogich szlachcianek, jednak Jaszczyk ciekawie wychylił się zza swojego stołu. Odzienie niewiasty było pozbawione ozdób. Upięty wysoko nad czołem welon nie miał żadnych znaków, jego końce swobodnie opadały na plecy i nawet z kształtu węzła jej pasa nie potrafił rozpoznać, czy panna, czy zaślubiona. Najbardziej jednak stropiły go buty.
Sterane solidnie trzewiki, pokryte kurzem i zaschniętym błotem. Jakby przywędrowała tu na piechotę, choć najuboższa nawet szlachcianka wolałaby przesiedzieć święto w domu, niż na własnych nogach, niby pospólstwo, wlec się gościńcem.
Wszystko to spostrzegł niemal mimochodem, wprawnie oceniwszy po stroju, że najpewniej przyszła zastawić kilka zaśniedziałych, rodowych pierścieni. Kobieta uchyliła się w drzwiach przed umykającym chłopcem i weszła do kantorku, bardzo wysoka i smukła. Nim ktokolwiek zdążył ją zatrzymać, minęła pulpity pisarczyków, wywinęła się żebrakowi, który usiłował klepnąć ją po tyłku, i podeszła do Jaszczyka. Miała najzieleńsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, i zmęczoną twarz o skórze tak jasnej, jaką miewają mieszkańcy Wysp Zwajeckich.
– W czym mogę wam pomóc? – spytał lekko schrypniętym głosem, nie odrywając wzroku od obcisłego stanu jej sukni.
Sięgnęła na pierś, pod koszulę, jej dłoń była wąska i drobna, lecz pokryta ledwo co przyschniętymi zadrapaniami. Podała mu złożony w kilkoro pergamin. Ze zdziwieniem rozpoznał znak Fei Flisyon. Nie jeden z prowincjonalnych stempli, ale wielką pieczęć bogini, którą przechowywano w tragańskiej świątyni. Niepewnie obrócił pismo w palcach, ale ponieważ stała przed nim z drażniąco obojętnym wyrazem twarzy, postanowił raczej narazić się na gniew Krotosza, niż przyznać, że nie ma prawa otwierać podobnych listów. Szybko złamał pieczęć i zaparło mu dech w piersiach:
Pozdrowienia i łaska Fei Flisyon niech będzie przy was, bracia, bowiem posyłamy wam żagiew, od której wielu może zgorzeć, głosiło pismo, a która nigdy nie powinna zapłonąć poza ogrodami Traganki. Ponieważ jest wolą Pani, aby ogień wędrował przez krainy niewiernych, przyjmijcie ją jako wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych. Wszakoż bądźcie baczni, czujni bądźcie, strzeżcie się tego, co ma przy boku, i tego, co za nią idzie. Nic niech nie umknie oczom waszym i co rychlej uczyńcie nam o niej wiadomość. O co z ojcowskim naszym błogosławieństwem was upraszamy, Mierosz, najwyższy kapłan świątyni Fei Flisyon Od Zarazy, etc.
Wyjęła pergamin z jego spoconej nagle ręki, złożyła starannie i nie czytając, wsunęła mu do kieszeni kubraka. Jej oblicze wciąż było spokojne.
– Czy wy…? – wyszeptał bez tchu. Położyła mu palec na wargach, nie pozwalając dokończyć.
– Myślę, że właśnie śmierć swoją przeczytałeś, chłopcze – zauważyła cicho.
Pisarczykowie zaczęli się im przyglądać i Jaszczyk opanował się z wysiłkiem.
– Chodźmy stąd – poprosił. – Trza poczekać, aż Krotosz wróci. Ale nie tu, gdzie już się na nas gapią.
Pospiesznie powiódł ją bocznym dziedzińcem do siedziby kapłanów Fei Flisyon, wczepionego w stromy stok Jaskółczej Góry i niemal przesłoniętego żółtą fasadą kantorka domostwa. Zdarzało mu się wcześniej bywać w rezydencji Krotosza, lecz zazwyczaj przesiadywali w niewielkim alkierzyku, gdzie kapłan przechowywał księgi dłużników. Nie wiedział, dokąd ją zaprowadzić. Wraz z Krotoszem w Spichrzy mieszkało jeszcze trzech pośledniejszych sług Zaraźnicy i Jaszczyk najchętniej zawołałby jednego z nich, lecz o tej porze zwykli głosić kazania w kapliczce. Pobudowano ją aż za murami miejskimi, bowiem kapłani Nur Nemruta Od Zwierciadeł, boga miasta, zazdrośnie strzegli, by żadni konfratrzy nie zadomowili się w samej Spichrzy.
Stał w wejściu, rozglądając się bezradnie.
– Chodźmy na taras – poddała lekko.
– Nigdy tam nie zachodziłem – przyznał. – Nie wiem, czy…
Uśmiechnęła się kącikami ust i klasnęła w dłonie, wywabiając z wnętrza domu posługaczkę. Wysoka koścista niewiasta wynurzyła się zza załomu korytarza z niechętnym grymasem. W ręce ściskała na wpół ogryzione żeberko.
– Prowadźcie na wykusz, dobra kobieto – rozkazała dziewczyna. – I uprzedźcie pana, że go wyglądamy.
Siedziba kapłanów Fei Flisyon wydała się Jaszczykowi labiryntem. Podłogi wszędzie zaścielały grube białe dywany, kanapy pokryto jasną skórą, blaty stolików połyskiwały macicą perłową, a kryształowe zwierciadła zwielokrotniały ową biel, jakby nagle znaleźli się pośrodku znieruchomiałego, zamarzniętego lasu. Chłopak dreptał za posługaczką z wytrzeszczonymi oczami, bowiem nigdy wcześniej nie widział podobnego bogactwa.
Alabastrowe kolumienki wykusza były inkrustowane czerwonym złotem i obrośnięte białymi pnącymi różami.
– Napiłabym się soku z granatu – rzuciła posługaczce dziewczyna. – Gorący dzień.
Jaszczyk z zamętem w głowie oparł się o balustradę, powtarzając w myślach słowa listu, który niemal palił go przez kieszeń kubraka: “Żagiew, od której wielu może zgorzeć… wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych…”
Z wyraźną ulgą ściągnęła z głowy welon i podwikę. Długie złotorude włosy rozsypały się swobodnie i zobaczył nad jej czołem wąską obejmę, gładko kutą, pozbawioną znaków, i rozpoznał obręcz dri deonema, taką samą, jak w księdze na obrazku. Zaschło mu w gardle, zaskorupiało. Zielonooka ciekawie wychylała się z galeryjki, a on słowa nie mógł wykrztusić. Jakby złe jakoweś za gardło go chwyciło.
Bo też i złe to było, ale to sobie dopiero później wyłożył, kiedy na galeocie pomiędzy Szczeżupinami wiosłował. Nie zwierzołak ze śliną z pyska cieknącą, nie smard, nie prządka na stegnie utajona, ale przebiegłe zielonookie zło daleko od tamtych gorsze, zajadlejsze.
W korytarzu zaszurały kroki posługaczki. Poderwał się spiesznie i wyjął jej z rąk tacę z dzbankiem. Sok był ciemnoczerwony, przejrzysty.
– Słodki jak na Tragance – poprzez ukwiecone gałęzie róż patrzyła na dachy Spichrzy. – Wędrowałam za kimś poprzez Góry Żmijowe – dodała nieoczekiwanie – lecz potem straciłam go z oczu.
– To wielkie miasto – potrząsnął głową Jaszczyk – i co roku mnóstwo ludzi ściąga na święto.