Oszołomiony z lekka Twardokęsek przysłuchiwał się niezmożonemu potokowi wypływającemu zza lekko wystających zębów karczmarki. Goworka nosiła się dostojnie, w białej, sztywno wykrochmalonej koszuli, rdzawej sukiennej spódnicy, z grubymi splotami warkoczy upiętymi wysoko nad czołem. Była okazałą kobietą, która pogodnie dobiegała końca trzeciego tuzinu lat.
Dwie bosonogie rumiane dziewki, przekomarzając się, powiodły ich do łaźni. Z westchnieniem ulgi zbójca zanurzył się w parującą kadź. Nieopodal trzech poganiaczy okładało się po grzbietach winnikami, inni polewali wodą rozgrzane kamienie. Twardokęsek czuł, jak zmęczenie ostatnich dni rozpełza się powoli po całym ciele.
– No, Derkacz – wychylił się z sąsiedniej balii Kuna – tera to my prawie w Spichrzy. Jeszcze jeno dwa miasteczka miniem, ale tam ludzie spokojne, a kraj dostatni. Byleby się paskudztwo jakoweś na trakcie nie trafiło. Powoli teraz pociągniem. Bydłu zda się odpocząć, a i ludziom wytchnienie potrzebne.
– Goworka zadba, abyś jutro bardziej jeszcze wytchnienia wołał! – zaśmiał się Buk. – Tako się jej ślepia do ciebie świeciły, jako kocisku do sperki!
– A niechaj ją Kuna zdrową bierze – odezwał się inny. – Jeno nie przed wieczerzą, bośmy głodne okrutnie. Potem zasię, kiedy świniaka obierzem, za jedno czy karcz – marka w izbie, czy w komorze.
– Byle klucze do piwniczki ostały! – krzyknął ktoś prześmiewcze.
– Ostaną, ostaną – uspokajał Morda. – Goworka po staremu do zbytków skora, ale o gości dba, nic rzec nie można.
– Tedy zdaje się, często u niej popasacie – wtrącił Twardokęsek. – Jedno tylko, że nietania ta gospoda, jeśli wołu a bo i dwa ostawić za nockę przyjdzie.
– I trzy ostawim, jak się będzie napierać – flegmatycznie odparł Kuna. – Do Goworki nie na spoczynek ludziska ściągają, nawet nie podpalanki zakosztować, a przednia ona, jeno aby wieści słuchać, bo nic się w Górach Żmijowych albo w księstwach Przerwanki przed nią nie ukryje. Już tam pewnie siesterkę twą tak przydusiła, że każdy zagon owsa u was za stodołą zna jako własny.
– Wścibska jest niewiastka jako sroka i uparta. Kiedy zeszłego roku Kunę dopadła, tak już myślałem, do dom nie wrócim. Że za chłopa u karczmarki ostanie – dodał z drwiną Morda.
– Bo z babińcem zawsze kłopot – westchnął zbójca.
– No, ale się niedługo swego kłopotu zbędziesz – pocieszył go Buk. – Rychło w Spichrzy staniem. Jarmark wielki tam będzie, Kuna bydło przędą i pohulamy ździebko.
Jak przewidywał Kuna, znaleźli wiedźmę i Szarkę w kącie izby, przy palenisku. Na widok poganiaczy Goworka podniosła się i wkrótce z kuchni rozległo się donośne jazgotanie – że chleb jeszcze nie wniesiony, że wieprzka nie ma kto obracać, że zdałoby się marynaty z piwniczki wydobyć.
Wśród hałaśliwych przekomarzań dziewczyny kroiły wieprzka. Mięsiwo przyprawiono ziołami, których Twardokęsek nie potrafił rozpoznać, lecz pierwszy kęs gorącej, tłustej świniny rozpogodził go na dobre. Goworka zaś wciąż narzekała na podatki, zeszłoroczne nędzne zbiory, pustki na gościńcu.
– Od tygodniaście pierwsi – skarżyła się. – Ni pies z kulawą nogą tędy nie przejeżdża. Przyjdzie gospodę zamknąć i o kiju na żebry iść. Inaczej kiedyś bywało. Przed jarmarkiem sznury wozów gościńcem ciągnęły, z daleka kupce jechali, zza morza nawet. Ot, nic już po tym, prócz opony, co mi jeden w darze zostawił – wskazała spłowiały kawałek materii, nadpalony po brzegach od żaru paleniska. Obraz, który niegdyś go zdobił, wytarł się z wiekiem, zmieniając w niekształtną plamę, zwieńczoną u góry krzywymi wieżyczkami.
Twardokęsek rozparł się wygodniej na ławie, przeciągnął. Przestronna izba, jasno oświetlona polanami w żelaznych pierścieniach na ścianach, z podłogą z solidnych dębowych desek, które, jak wnioskował z ulotnego zapachu ługu, nie dawniej jak wczoraj szorowano starannie, łatwo mogła pomieścić trzy albo i cztery tuziny chłopa, a palenisko było obliczone nie na jednego świniaka, ale co najmniej wołu. Coś go jednak niepokoiło, choć nie potrafił zrozumieć, co.
Jak przystoi niewiastom, Szarka i wiedźma jadły przy osobnym stoliku. Morwa zaś wcale nie jadła, tylko z zaciśniętymi ustami przypatrywała się rozprawiającej z wolarzami karczmarce. Teraz wśród innych niewiast, w świetle pochodni Morwa wydawała się dokładnie tym, kim była: postarzałą, steraną dziwką w porwanym i splamionym błotem lawendowym kubraku. Jej jednej Goworka nie pozdrowiła u progu, nie zaprowadziła wraz z Szarka i wiedźmą do komory, gdzie naszykowano niewiastom kąpiel. Dziwka była tak wściekła, że mimo głodu nie mogła nic przełknąć. Mamrotała tylko pod nosem przekleństwa.
Tym bardziej wyszukane, im śmielszy obrót przybierała rozmowa przy wielkim stole.
Tam tymczasem podpalanka zaczynała uderzać do głów. Goworka zdjęła fartuch, rozwiązała górne troki koszuli i oparta na ramieniu Kuny, wachlowała się chustką, gdyż mimo upału w izbie okiennice pozostawiono szczelnie zatrzaśnięte. Śladem gospodyni, dziewki wmieszały się pomiędzy gości, pozwalając się pod blatem nieznacznie obmacywać.
– A to jeszcze powiadają – paplała niestrudzenie karczmarka – że ów przeklętnik, Smardzowy syn, na północ ciągnie, że z kapłanami Bad Bidmone spiskować idzie, przecie dużo ich jeszcze po lasach siedzi. Zmawiać się podobno przeciwko Wężymordowi zamierzają, ze Zwajcami kumać. I po co to wszystko? – spytała z goryczą. – Toż drugiego takiego tyrana, jako ów Smardz, święta ziemia wcześniej nie widziała. A za Wężymorda dostatek jaki nastał, spokój a porządek. Powiadam, żeby już raz tego zaprzańca złapali i prawo mu uczynili! Żeby się szwendać przestał, ludziom w głowach mącić! Nic z tego dobrego nie przyjdzie, jeno bluźnierstwo, nieszczęście i zamęt! Jak się ta wojna zacznie, kupce ze szczętem jeździć przestaną, nie wiem, co samotnej kobiecie począć przyjdzie – żaliła się. – Grasanty włóczyć się będą i palić, rabować, mordować.
– Chłopa wziąć trzeba – poradził jej Morda – żeby i gospody, i gospodyni bronił. Nie wędrownego parobka, a prawdziwego chłopa. Ot, choćby jak nasz Kuna – zarechotał. – Możeć niepiękny on z gęby, ale człek spokojny, stateczny. A że wiekiem starszy, to i dobrze. Jako powiadają, im kot starszy, ogon jego twardszy.
Wśród głośnego śmiechu gospodyni pokraśniała i zagroziła, że jeśli nie zaprzestanie drwin, z wołami będzie się tej nocy kładł na pastewniku.
– Popatrzcie, jak się to próchno mizdrzy – syknęła Morwa – jeno aby kiecki przed nim w izbie nie zadarła, zdzira stara, grób pobielany. Nie darmo, widzę, gospodę Popod Szczurakiem wołają, bo pani gospodyni i pod zwierzołakiem by legła, kiedy mus taki.
Szarka posłała jej jedynie krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs, a wiedźma wychyliła do dna kolejny kubek podpalanki. Tego wieczoru wiedźma zdrowo pociągała. Najpierw nieledwie że sama osuszyła całą flaszę. Potem bez pytania przeszła do drugiego stołu i zabrała z brzegu dopiero co napoczętą karafkę, aż się zbójca zląkł, że do reszty się spije. Chciał wiedźmie naczynie zabrać, ale nieoczekiwanie Kuna się za nią ujął.
– Sam pijesz, tedy i dziewce nie broń – położył mu ciężką łapę na ramieniu. – Ty, Derkacz, myślisz, że ja skurwysyn ostatni, jakem wczoraj pozwolił, by je nad Trwogą zbóje pomacali – dodał, bystro spoglądając Twardokęskowi w gębę. – Ale ja ci powiem, że i tak nic byśmy przeciwko kompanii z Przełęczy Zdechłej Krowy nie dokazali, najbardziej to na trakcie szajka zajadła. Jako rzekłeś, twardy jestem, bo na gościńcu mus twardym być, inaczej gardło dać przyjdzie niezawodnie. Ale dziewce pić nie broń, bo teraz dla niej podpalanka najlepsze lekarstwo. Zamroczy się, to i zapomni.
* * *
W tym samym czasie daleko za Górami Sowimi, w opactwie Cion Cerena, stary mnich ocknął się nagle w wilgotnym od potu posłaniu. Coś potężnego skradało się w dusznym majaku, coś złego świeciło w ćmie żółtymi ślepiami, coraz bliżej, coraz mocniej. Trzęsącymi się rękoma zmacał dzbanek, wychylił resztki wody, ale gardło miał wciąż wyschnięte, piekące. Zwlókł się z łóżka. Noc była jasna, wygwieżdżona – na dobry urodzaj, na dostatek, pomyślał. Wzuł stare, zadeptane trzewiki i powoli poczłapał do kaplicy.