Dwie pary miodowych ślepi świeciły na brzozowej gałęzi, nisko nad ścieżką. Oliwkowe pióra wciąż połyskiwały od jadu. Odegnała go. Pobiegła dalej, aż odnalazła bajoro. Grząskie, cuchnące zgniłymi roślinami. Zanurkowała, odgarniając śliskie, splątane liście. Głęboko, aż na samo dno. Nim jeszcze napłynęły łzy.
Brązowa suka z rozszarpanym brzuchem, skowycząc, zdychała u moich stóp. Ostatnie, co zobaczyłam. Na mokrej posadzce, twarzą w dół, w kałuży wina i psiej posoki.
Za piecami był ogień – pamiętasz? – a ja miałam nie żyć. Noc, letni deszcz, krew, której nie umiałeś zatamować. Krzyczałeś, ty, nie ja, kiedy płynęła ci przez palce – jasna, spieniona.
Mokerna pobladła jak chusta, gdy wniosłeś mnie w próg.
Miałeś tego później żałować – pamiętasz?
Twój brat plunął mi w twarz i nie powiedział ani słowa. Jego oczy, szare, nade mną, obok mnie, szare. Na polu, na wysokim, gdzie krakały kruki. Patrzyłeś, ramię przy ramieniu, jego głowa na ostrzu piki.
Zabiję cię, jeśli kłamałaś. Tyle tylko rzekłeś.
Ale ja milczałam, a on też nie powiedział ni słowa.
Letni, letni deszcz. Spadający topór.
Pamiętasz?
Pojawiły się przed brzaskiem, oklepem na ryżej kobyle. Morwa w podartej spódnicy i zmarnowanym kubraku. Wiedźma poobijana i sina na gębie od zbójeckich zalotów, przytulona do pleców dziwki, rozmazana.
– Skurwysyny! – wrzasnęła z daleka dziwka. – Pomór na was i trąd, świńskie nasienie! Pieniędzy brać nie trza było, zapowietrzeńcy, jakeście zza strugi na zbójów spozierać zamyślali! Żebyście za moją krzywdę marną śmiercią zdechli!
Jaśminowa wiedźma zsunęła się z końskiego grzbietu. Na brodzie i dalej, na szyi, aż po kraj giezła miała ciemną strużkę zaschniętej krwi. Popatrzyła wkoło po gębach wolarzy. Na Twardokęska ani spojrzała, ale aż nim szarpnęło od jej oczu, wielkich, rozdętych, jak tamtej nocy, gdy znienacka pojawiła się obok Skalniaka, nad dogorywającą Szarką. Wiedźma chwilę jeszcze stała jak wrośnięta przy kobyle, a potem z bekiem runęła ku dziewczynie.
Morwa wyrwała najbliższemu poganiaczowi nadgryzioną pajdę razowca i zaczęła chciwie żreć. Twarz miała zaciętą, wrogą.
– Co ślipisz? – warknęła do Twardokęska. – Cycków babskich nie widziałeś, czy co? Koszulinę na mnie poszarpali, a jakem się ocknęła, złe tam takowe było, że o przyodziewku ze wszystkim zapomniałam. – Ze złością zebrała poły lawendowego kubraczka, pospiesznie, ale nie dość szybko, by Twardokęsek nie zobaczył błysku łańcucha.
Znał ten łańcuch, grubo kuty w czerwonym złocie, spięty z tyłu klamrą na kształt łba żmii o oczach z granatu. Nigdy go Vii nie zdejmowała, nawet wówczas, gdy przychodziła pośrodku nocy do jego posłania, smagłoskóra, milcząca, zwinna jak jaszczurka zarówno w miłości, jak i w zabijaniu na gościńcu. Coś zakłuło go głęboko w trzewiach. Dziwka trupy obdarła, pomyślał, tedy z kompanii nikt nie ostał.
– Nie będziem popasać aż za Modrą – Morda rzucił jej bukłaczek z podpalanką. – Zmożesz w siodle, Morwa?
– Cobym miała nie zmóc? – otarła wargi wierzchem dłoni. – Jeno ona – wskazała pochlipującą na piersi Szarki wiedźmę – ze szczętem osłabła.
– Nie czas mdleć i babskie żale piastować – ofuknął ją Kuna – kiedy szczuracy za plecami. Jechać trza co rychlej. Ludzie przy bydle potrzebni, ni na jednym nie zbywa. Chcesz, panna – odwrócił się do Szarki – to służkę na zwierza sadzaj, ale opóźniać nas wara, bo obu poniechamy.
– Twardy z ciebie człek, Kuna – odezwał się Twardokęsek.
– A twardy – bystro popatrzył mu w twarz poganiacz – ale w swoim prawie. Pomnij, jakeśmy się w opactwie uładzili. Ja się dla was na niańkę nie najmował, tedy teraz nie płaczcie.
– Nie twardy on, znaczy się – zakończyła złośliwie dziwka – ale skurwysyn nieużyty.
Wysoko, po szczytach rozjaśniało się nieznacznie, lecz w kotlince było mroczno i cicho, ani ptak nie zaćwierkał w krzakach, ani zwierz zaszurał po trawie. Gdy Twardo – kęsek zaciągał popręg, łagodna, kasztanowa klacz zarżała i trąciła go w rękę. Chrapy miała miękkie, aksamitne. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wyglądając szczuraków, ale zarośla przy trakcie były nieruchome, ciemne.
Czubkiem języka oblizał spierzchnięte wargi i niespokojnie namacał u boku miecz, co prawda nie oburęczny kopiennicki szarszun, do którego przywykł, ale też dobre, szerokie ostrze, wyszukane na rozkaz Szarki w zbrojowniach Traganki. Jak wcześniej, Kuna posłał Twardokęska na tył stada, do zaganiania opornych sztuk i zbójca podejrzewał, że nie bez przyczyny. Nie tylko robota była żmudna, ale i szczurakom łatwiej z tyłu urwać w pochodzie pojedynczego człowieka, niż zachodzić stado od czoła.
Poganiacze spędzali woły na gościniec i w kotlince został jedynie Buk, kaprawy kuzyn Kuny, który flegmatycznie zasikiwał popioły ogniska. Zbójcy na ten widok flaki wywróciły się do góry nogami, choć bowiem nie modlił się zbyt gorliwie do Kii Krindara, wszakże kopiennickim zwyczajem ogień miał w wielkim poważaniu. Żeby ci się w supeł związał, zażyczył mściwie, kiedy Buk w spokoju ducha poprawiał portki.
Klacz znów tupnęła, stuliła uszy. Obejrzał się. Nic, zbite, ciemne krzaki. Uspokojony, miał wjechać na trakt, kiedy z najdalszej kępy tarniny dobiegł go zdumiony szept:
– Twardokęsek? Tyżeś to, Twardokęsek?
Drgnął i obejrzał się powoli, ze sztyletem w ręce, bo chociaż nie przypuszczał, aby szczuracy znali go z imienia, człek nigdy nie może być zbyt ostrożny. Jednak dwoje oczu, które otworzyły się w tarninie, nie mogło należeć do zwierzołaka. Mrugając, gapiły się na niego z wysokości rosłego chłopa, niebieskie i wytrzeszczone. Przypomniał sobie.
– Coś tak w ziemię wrósł, Derkacz? – upomniał go poganiacz. – Zimować zamierzasz?
Twardokęsek spojrzał szybko na oczy w tarninie i zdecydował się.
– Nie, jeno tej kartoflanki wczorajszej strzymać nie mogę.
– Jednych pędzi od kartoflanki, a drugich ze strachu – zarechotał Buk. – Pilnuj się tylko, by ci szczuracy czego w krzakach nie odgryźli.
Gdy poganiacz zjechał w dół gościńca, w chaszczach zatrzeszczało gwałtownie. Zbójca z namysłem przełożył sztylet do prawicy, wprawnie zmierzył odległość, ale rękę trzymał opuszczoną, ukrytą za łękiem.
– Wyłaź, Mroczek – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wyłaź i gadaj, czego chcesz.
Dawny kupiec bławatny chyłkiem wysunął się z krzaków. Ubranie miał potargane, gębę zmiętą i nieszczęśliwą. Rohatynę zgubił albo w chaszczach zostawił, ale oczy błyszczały mu po dawnemu. Małe chytre oczka kramarza. Przebiegł nimi od góry do dołu przyodziewek Twardokęska, nie ominąwszy końskiego rzędu, oszacował jeźdźca wraz z kobyłą i spytał ze zdumieniem:
– Cóżeś to, Twardokęsek, do wolarzy przystał?
– A choćby, to tobie co do tego, Mroczek?
– Niby nic – przyznał Mroczek. – Może tyle, że jakbym ja czmychnął ze skarbczykiem, to bym po gościńcu bydła nie pędzał. Ech, jakby to Uchacz zobaczył…
– No, ale Uchacz sztywny jako kłoda – splunął mu pod nogi Twardokęsek – a i tobie na to samo rychło przyjść może. Czemu za mną się wleczesz?
– Nawet żem o tobie nie wiedział – żachnął się kupiec.
– Jak się te jatki u Trwogi zaczęły, to nie czekając, w wodę wskoczyłem, bo powiadają, że plugastwo wody się lęka. Takiegoć, lęka się! – parsknął. – Mało się nie udusiłem, a tu ledwo gębę na wierzch wystawiam, ono oczami świeci i, skurwysyństwo, piórem prawie po gębie wali. Tedy ja znów pod wodę i, widać, przetrzymałem. Jakem na drugi brzeg wylazł, już ścierwo żarło. Nic, podumałem i wyszło mi, że lepiej przez ziemię szczuraków iść, niż mu drogę zachodzić. Kobyłę ryżą znalazłem, wasza być musi, i na gościńcu nockę strawiłem. Potem mnie te niewiastki do – gnały. Pewnikiem plugastwo nażarłszy się, żywymi je ostawiło. Jenom tego nie wiedział, żeś do wolarzy na koniec przystał.
– Ano, zdarzyła się przygoda – mruknął Twardokęsek.