Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dogna nas u Trwogi – wzruszył ramionami poganiacz – albo i jeszcze później. Jak o dziewkę się strachasz, a ona na zwierzu jeździć przywykła – kiwnął głową na skrzydłonia – niech ze stadem idzie. Ale widzi mi się, że jeszcze ona mdła. Lepiej na wozie ostawić, niż by ją bydlęta stratowały.

– Zbóje pono tu siedzą – mruknął. – Jakże to baby samopas puścić?

– Toż ty już raz pilnował – zarechotał dziobaty Morda, patrząc, jak Szarka poi z kubła skrzydłonia. – Pilnował, a nie upilnował. I nie dziwota, bo dziewka urodna.

– Ot, stuliłbyś lepiej pysk – warknął Twardokęsek – nim ci go przetrącą. Szarka! – krzyknął. – Pójdź no tu, Szarka!

Szła przez pole koniczyny z oczami spuszczonymi na ziemię, w serdaczku od haftu szafranowym, z pasem zebranym na przedzie pojedynczym węzłem i włosami splecionymi na karku w ciężki supeł – ni panna, ni mężatka. Skrzydłoń z początku skradał się za nią, jednak kilka kroków przed paleniskiem zawrócił, uciekając wielkimi susami ku wiedźmie.

– Umna gadzina – zauważył Kuna – nikomu tykać się nie pozwoli, jeno dziewkom.

– Od małego przy Szarce – wyjaśnił Twardokęsek. – Ojciec z książęcymi chadzali na południe bijać norhemnów i razu jednego znaleźli to to przy ścierwie, nie większe niż łokieć było. Szarka wtenczas jeszcze mało co od ziemi odrosła, ale karmiła je szmatką nurzaną w krowim mleku. Z ręki jej jadło, a dosiąść też nikomu innemu się nie dało, to ojciec postanowili, że w wiano się dziewce należy. Skrzydliszcze mu jeno przycięlim, aby zanadto nie zbytkowało.

– Rozumnie – pochwalił Kuna. – Nawet, jak jej już kto podołka przysiadł, zwierza w Spichrzy na jarmarku przedasz, zapłatę niemałą weźmiesz, dziewkę odziejesz w bławaty i nikt o zapaskę pytać nie będzie.

– Byle dowieźć – zgodził się Twardokęsek – to i spokojniejszy ostanę. Źle jej nie będzie, pasztetnik zasobny, kamieniczkę ma przeciw szpitalowi i dom z ogrodem. Wdowiec jest, stateczny, z trzema chłopaszkami osierocony, a ona przy dzieciach zawsze robić lubiła. O tobie, Szarka, rozprawiamy – przywitał ją. – Bydlęta chyżo dziś popędzim i wóz w tyle pojedzie. Jak ci się widzi, w furgonie wolisz czy z nami na zwierzęciu pojedziesz?

– Z wami.

– Abyś tylko potem, panno, między woły nie lazła – ostrzegł Kuna – bo one, nie patrzawszy, stratują, chłop czy białogłowa. Morwie szlak pójdę objaśnić. Powozić przywykła i zmyślna jest, dopędzi nas u Trwogi. A ty zwierza prędko siodłaj, dziewczyno.

Dziwka przyprzęgała do wozu, umalowana, odziana w lawendowy kubraczek, takąż spódnicę i wciętą, sowicie przymarszczaną koszulę. Grzywy klaczy przeplotła szkarłatnymi wstążkami, jak na święto, ale u pasa miała zawieszony szeroki nóż i biczysko okręcone wokół ramienia. Niegłupia, pomyślał Twardokęsek. Wie, że jak stado pójdzie, to nikt się nie będzie oglądał, choćby ją zarzynali.

– Na nic mi się tutaj nie zdasz – Morwa spędziła wiedźmę z kozła. – Właź na wóz, kapotą się okręć i lepiej śpij, niżbyś miała zawadzać. No, co się gapi? – ofuknęła zbójcę. – Nie pierwszyzna mi przez dziedziny szczuraków jechać. Byle zbójcy nie opadli, pod wieczór was dopędzim. A ty dziewczyny lepiej pilnuj, by nie zmarniała w drodze.

Spędzili woły w gęstą gromadę na brzegu gościńca, Kuna stał na przedzie, a inni wedle porządku po obu stronach, Szarka blisko Twardokęska. Z początku zwierzęta truchtały powoli, niewiele sobie robiąc z wysiłków poganiaczy. Ale gdy gościniec zaczął nieco opadać, a wolarze nie ustawali we wrzaskach i strzelaniu batogami, pognały prędzej. Twardokęsek jechał w gęstej kurzawie, rycząc na całe gardło i zachęcając bizunem oporne sztuki. Czasami słyszał poprzez tętent kopyt głosy innych, ale nie miał czasu patrzeć na boki. Gdyby kto był teraz na trakcie, pomyślał, a nie zdążył w bok uskoczyć, to w jednej chwili stratują. Nie dziwne, że wolarzy za nic mają po karczmach.

Siwe grzbiety wołów wynurzały się przed nim z tumanu i, smagnięte, znikały ponownie w kurzawie. Raz po raz też migał mu przed oczyma błękitny skrzydłoń, ciemna chustka na twarzy Szarki. Przystanął, łyknął wody z bukłaka. Przed nim zwierzęta parły zbitą, gęstą masą.

Słońce stało już wysoko, gdy dotarli do brodu. Trwoga sączyła się płytkim, kamienistym korytem, woda nie sięgała zwierzętom wyżej niż do kolan. Kuna objechał stado, zagnał do środka co krnąbrniejsze sztuki.

– Jakże tam? – krzyknął do Twardokęska.

– Spokojnie – odparł zbójca. – Jeno furgonu ni śladu.

– Widać nie zmogła – poganiacz obojętnie zakasał koszulę, obmył spocone ramiona i kark. – Tedy koło wieczerzy trza jej wyglądać, a nam czas ruszać. Na drugim brzegu już ze wszystkim ziemia szczuraków, na dziewkę miej baczenie.

– Przecież na gościniec jeszcze nie lezą?

– Niby nie – skrzywił się wolarz. – Ale strzec się trza. Oni od zbójów gorsi.

Twardokęsek omiótł przeciągłym spojrzeniem skały po drugiej stronie Trwogi, z rzadka jedynie porośnięte drobnymi kolczastymi krzakami. Powiadano, że ostatnio szczuracy coraz śmielej wyłazili z jaskiń pod Górami Sowimi i nawet za dnia pokazywali się na pograniczu. Zmełł pod nosem przekleństwo.

Szczuracy zawsze gnieździli się pod Górami Sowimi, choć sów tam nie widywano, bo je dawno ze szczętem zeżarli. Było to plemię zwierzołaków, skryte, plugawe i stroniące od ludzi, ale i tak kmiotkowie gadali, że w jasne noce zakradają się do domostw i porywają dziewki. Nadto szczuraków ubić było nader trudno. Nawet dobrze poranieni przyjmowali na powrót zwierzęce kształty i chronili się pod ziemią. Wysoko w górach nikt spać się nie położył, nie omotawszy belki nad drzwiami czerwoną nicią, poświęconą w kapliczce Kii Krindara.

Kiedy stała jeszcze Stopnica o rdzawych murach, stolica Kopiennickich, ludzie byli mniej strachliwi, ale i tam podejrzliwie patrzono na niskich, myszatych nieznajomych i po zmierzchu żaden karczmarz nie wpuszczał ich za próg. Pogłoska niosła, że skoro zajdzie słonko, szczuracy przemieniają się i przyjmują ludzką postać. Powiadano też, że są pokraczni i drobni, nie więcej niż do ramienia słusznemu chłopu, o nastroszonych wąsiskach i głęboko wpadniętych ciemnych oczach, cętkowani i chudzi na gębie. I że niegdyś całymi Górami Żmijowymi władali.

Jednak póki Kopienniccy byli silni, szczuracy po cichu siedzieli w Górach Sowich. Dopiero potem, kiedy władztwo Vadiioneda rozpadło się na drobne księstewka, a norhemni przedarli się przez szczyty, zaczęli sobie śmielej poczynać. Widywano ich za dnia, jak odganiali od stad bydła co okazalsze sztuki. Ze spichrzy ginęło ziarno, płótno po komorach znajdowano doszczętnie pocięte i zmarnowane, a podobno i dzieciaka nieraz w chlewiku czy oborze zadusili. Strach padł na ludzi. Osady wokół Gór Sowich pustoszały powoli, lecz dalsze okolice trzymały się jeszcze dzielnie. Aż na koniec zwierzołacy przynieśli morową zarazę.

Ukradkiem szli od wioski do wioski i zatruwali studnie. Kiedy pomór rozlał się szeroko i przetrzebił Kopiennickich, wyroili się i szczuracy. Wyłazili spod ziemi tam, gdzie nie został nikt zdatny do obrony, dobijali dogorywających i podpalali domostwa. Działo się tak wszędzie na prawym brzegu Trwogi, toteż ci, którzy przeżyli zarazą i ocaleli z pogromu, ładowali dobytek na wozy i pospiesznie uciekali na południe. Gdzie bynajmniej nie witano ich gościnnie, gdyż lud Przerwanki również obawiał się zarazy. Na granicy uchodźcom zastąpiły drogę wojska książąt, zaś z drugiej strony byli szczuracy i Kopienniccy nie mieli dokąd się cofnąć. Nieliczni ocalali przedarli się do Żarników lub Spichrzy, inni rozproszyli po górach. Z tych ostatnich wywodziła się matka Twardokęska i w jej rodzie, doszczętnie już schłopiałym i zubożonym, nadal przechowywano wspomnienia dawnych dni.

Sam Twardokęsek nie miewał ze szczurakami żadnych sporów. Zbóje siedzieli na Przełęczy Zdechłej Krowy od niepamiętnych czasów i przezornie unikali zatargów z mieszkańcami Gór Sowich. Gościniec rozdzielono sprawiedliwie. Co na lewym brzegu Trwogi, to zbójeckie, co na prawym – szczuraków, a pośrodku, na strudze, tego, kto pierwszy uderzy. Czasami Twardokęskowi zdawało się, że widzi o zmroku po drugiej stronie przygięte nad ziemią, nie całkiem ludzkie kształty, ale nie przekraczał Trwogi i nie wchodzili sobie ze szczurakami w drogę.

41
{"b":"100645","o":1}