Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dobrze – postanowił. – Zróbmy to.

Luana, która wysypywała ze szkatuł klejnoty i zbierała je w dużej, błękitnej chuście, zamarła w pół ruchu i garść pereł wysypała się z jej dłoni.

– Naprawdę? – zapytała, a jej głos nie przypominał już napiętej cięciwy, był po prostu głosem przerażonej dziewczynki. – Naprawdę zrobisz to dla mnie?

Uprzytomnił sobie, czym musiały być dla niej ostatnie miesiące, po tym jak zamordowano jej ojca i wygnano ją z pełnej przepychu i dziwów cytadeli do surowego klasztoru, gdzie kolejno traciła bliskich, aż wreszcie znalazła się pod pieczą przeoryszy, która bez skrupułów wydała ją mordercy ojca. I w dziwnym przeczuciu -bo przecież był jeszcze zbyt młody, by to ocenić – zdumiał się, jak niezwykłą kobietą stanie się w przyszłości ta jego kuzynka-żona, której wcześniej wcale nie pragnął dla siebie. Teraz zaś bynajmniej nie był pewien, czy chce, żeby obleczono ją w zakonne suknie i ucięto tuż przy skórze jasne włosy. Jednak nawet to wydawało się lepsze, niż gdyby miała zostać opętana dla kaprysu Rocca.

– Oczywiście – odpowiedział. – Nie bój się. Nie pozwolę cię skrzywdzić.

I przez chwilę naprawdę w to wierzył, zapatrzony w jej twarz, zeszklone nagle oczy i łzy, które popłynęły po policzkach.

– Nie wydostaniecie się z twierdzy – odezwała się cicho Arachne. – Jedyne przejście prowadzi przez krużganek przy biesiadnej sali i Rocco bez wątpienia was spostrzeże.

– Musimy, chociaż spróbować – rzekł chłopiec.

Ale oczywiście to widmo miało rację.

* * *

Oboje byli dziećmi czarnoksiężników, wychowanymi pośrodku briońskiej cytadeli, gdzie wciąż trwały okruchy najczystszej starej magii, nawykli, więc do najdziwniejszych monstrów i demonów o kształtach, jakich nie oglądano nigdzie indziej. Ale nawet ich zadziwił zastęp strażników, których Rocco postawił tej nocy pod drzwiami ich ślubnej komnaty. Kiedy tuż za progiem z jednej z krokwi oderwał się nietoperz o purpurowych skrzydłach i twarzy niemowlęcia, Luana ze stłumionym okrzykiem chwyciła Diamante za rękę i nie wypuszczała jego palców, kiedy ostrożnie schodzili po schodach, mijając coraz osobliwsze potwory. Chłopcu wydawało się, że łkała cicho, gdy lamie wychylały się spomiędzy kobierców i wplatały palce w jej włosy, a chimery ocierały im się o łydki, jak psy skomląc z cicha o kęs strawy. Nie zatrzymała się jednak. Oboje szli wytrwale za widmową postacią Arachne, a salamandry rozpalały przed nimi latarenki, oświetlając drogę, dopóki nie dotarli wreszcie na balkon, wysoko pod stropem biesiadnej sali, gdzie w najlepsze świętowano ich wesele.

Rocco spostrzegł ich od razu. Może pomógł mu w tym sprytny strażniczy demon, odporny na moc Arachne, a może książę miał jednak wystarczająco dużo czarnoksięskiej mocy, by wyczuć ich obecność. Wściekłość ogarnęła go natychmiast. Nie tracąc czasu na zbyteczne ostrzeżenia, pochwycił szczerozłoty puchar, którym spełniał toasty, i cisnął nim przez całą szerokość sali. Naczynie o włos minęło głowę Luany i odbiło się od trzonu kolumienki, znacząc marmur czerwonymi plamami wina.

– Dokąd to? – ryknął Rocco. – Dokąd się, szczurki, wybieracie?

Muzyka zgasła w okamgnieniu, a goście zamarli przy stołach, jakby rzucono na nich jeden z tych czarów, o których śpiewają bardzi. Wszyscy spoglądali wysoko, na dwójkę dzieci stojących na skraju balkonu, tui pod powałą sali.

Luana w milczeniu przywarła do ramienia chłopca, ale Diamante również nie potrafił wykrztusić ani słowa z zaciśniętej krtani. Na widok ojca prysła cała odwaga syna. Zamiast myśleć o ucieczce – z balkonu biegło, bowiem dwoje schodów, jedne prowadziły do sali biesiadnej, drugie zaś na długi wewnętrzny dziedziniec, który kończył się przejściem na plac przed świątynią – wbijał wzrok w Rocca, w tym samym bezmyślnym zauroczeniu, w jakim ptak obserwuje węża, który za chwilę go pożre.

Wtedy Arachne, dotychczas ukryta w cieniu za kolumną, wysunęła się przed nich i stanęła pomiędzy łukami arkad na brzegu balkonu. W rzęsiście oświetlonej sali jej postać była bledsza niż zwykle, lecz wyraźna, a błękitne oczy pałały magią.

– Splugawiłeś to miejsce – powiedziała cicho, lecz jej głos rozszedł się po najdalsze brzegi komnaty. – Nie jesteś godzien naszego dziedzictwa.

– Jakiego dziedzictwa, demonie? – zarechotał Rocco, świadom, że oczy wszystkich są zwrócone na niego i widmową kobietę, a losy jego przyszłych rządów zależą od tego, które z nich wygra w tym starciu.

Arachne bez słowa wyciągnęła dłoń ku gobelinowi, który rozpostarto na ścianie u szczytu stołu, za plecami księcia. Tkanina zafalowała nieznacznie. Smok i lwy zdawały się unosić głowy, by spojrzeć na nią żółtymi ślepiami, purpurowo-złote skrzydła gryfów drżały, jakby za chwilę miały wzlecieć w powietrze. Goście, zafascynowani, spoglądali na materię, która mieniła się przed ich oczami jak żywa istota.

Rocco był wystarczająco długo księciem Brionii, by wiedzieć, że oto cienka nić władzy zaczęła wiotczeć i wysmykiwać mu się z palców, a lada chwila całkowicie się zerwie. Może była to czysta ułuda, ale gobelin sprawiał wrażenie, jak gdyby utkane z barwnych nici bestie mogły na rozkaz widmowej kobiety wyjść z osnowy i rzucić mu się do gardła. Miał tylko krótką chwilę, aby zatrzeć to wrażenie w umysłach gości i rozumiał wyśmienicie, że musi jeszcze bardziej przykuć ich uwagę, zadziwić albo przerazić, ale w każdym razie przekonać, że nadal jest prawowitym władcą we własnym domu.

Uczynił, więc pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy, a była wystarczająco szalona, by wstrząsnąć nawet książętami-magami. Pochwycił sztylet, który zawsze nosił u pasa i którym niegdyś ugodził w bok swego brata, i wbił go w środek gobelinu. Ktoś krzyknął zdławionym głosem, gdy osnowa pękła z trzaskiem, a tkanina rozdarła się na dwie części. Smok, lwy i gryfy wyglądały znów jak zwyczajne obrazki na płótnie, lecz w chwilę później ich barwy zaczęły gasnąć, kształty rozmyły się, zmieniając w bezkształtne plamy. Z delikatnym chrzęstem nici rwały się, osypywały na posadzkę, aż wreszcie na ścianie została tylko rama.

Diamante przyglądał się temu ze zgrozą i oszołomieniem, niezdolny postąpić krok naprzód. Dopiero Luana pociągnęła go za rękaw.

– Jeśli teraz nie uciekniemy, nie wymkniemy się przez całe życie.

Co sił pognali ku schodom, lecz z tyłu dobiegł go jeszcze głos Arachne:

– Jesteś głupcem.

Chciał się obejrzeć, ale Luana nie zwalniała, więc biegł najszybciej jak potrafił w dół po stopniach aż na dziedziniec. Starał się nie myśleć zbyt wiele o spiżowych łucznikach, najpiękniejszym spośród dzieł jego pradziada, których rozmieszczono na szczytach kolumn. Widział kiedyś, jak rzeźby ożyły na rozkaz Rocca, gdy zabójca, który próbował go zasztyletować, wyrwał się z rąk strażników i uciekał do świątyni. Rocco dal znak i metalowe ciała łuczników poruszyły się, jak gdyby pod cienką warstwą spiżu kryły się prawdziwe mięśnie i ścięgna. Choć ich oczy nie drgnęły nawet, zanim skrytobójca zrobił kilka kroków, naszpikowali go strzałami jak jeża.

– Uciekajcie. – Arachne jakimś sposobem znalazła się tuż przy nich. – Czas dobiega kresu.

W tej samej chwili na galerii pojawił się Rocco.

– Zatrzymajcie się!

Władca Brionii przechylał się przez balustradę, a w jego ręku Diamante dostrzegł srebrzysty gwizdek, którego głos ożywiał łuczników. Goście weselni, magowie i książęta ze wszystkich stron Półwyspu, również wspięli się na galerię, obserwując teraz z wysoka wydarzenia na dziedzińcu. Każdy z nich doskonale rozumiał, że oto syn i spadkobierca najpotężniejszego z panów Półwyspu otwarcie przeciwstawia się jego woli. Rocco uczynił, więc to, co musiał. Zagwizdał.

– Jeśli któreś z was pójdzie o krok dalej, łucznicy raz na zawsze nauczą was posłuszeństwa.

Kronikarze powszechnie zgadzali się później, że dając znak posągom, nie przewidział w istocie tego, co nastąpi. Chciał jedynie nastraszyć syna i skłonić go, by wyrzekł się bezrozumnego oporu. Tak się jednak nie stało.

47
{"b":"100644","o":1}