– Suka! – Długi jak przedramię sztylet zanurzył się we wdowich sukniach ciotki Isotty.
Graziano miał wrażenie, że ogląda ich z ogromnej odległości, jak gdyby jakaś część jego przepadła bezpowrotnie w kopczyku, w którym zakopano serce smoka. Mógł jedynie patrzeć. Dźwięki omywały go, niepojęte i przyćmione, a potem znikały bez śladu. Niczym kamień wrzucony w przepastną, ciemną wodę.
Siekiera Trifone znów opadła i zagłębiła się w ramię wysokiego najemnika w skórzanym kaftanie. Ojciec potrząsnął głową z potwornym znużeniem i kiedy tak stał na progu swojego domu nad ciałami czterech martwych najemników, wydał się Grazianowi podobny jednemu z owych gigantów, którzy dawnymi czasy wędrowali po górskich szczytach i wygrażali pogańskim bogom. Jednak wrażenie zaraz zniknęło bez śladu. Trifone rozpaczliwie szarpnął siekierą, lecz ostrze trzymało mocno, zaklinowane między kośćmi. A chłopiec jedynie stał i patrzył.
– Graziano – rozległo się tuż za nim.
Tak cicho, że prawie jej nie usłyszał. Że prawie się do niej nie odwrócił. Jednak była tylko jedna osoba, która potrafiła wypowiadać jego imię w ten sposób – jak modlitwę, jak sumę wszystkich pragnień i wszystkich smutków.
Jego matka.
Dziwne, ale dopiero w tej chwili dostrzegł, jak bardzo zmalała i wyblakła przez ostatnie lata. Tylko oczy w pomarszczonej, zapadłej twarzy wciąż były barwy orzechów. Rozchyliła usta, lecz zanim wypowiedziała to słowo, wyczytał je z ruchu jej warg.
– Życzenie?
Nie zdążył odpowiedzieć. Ostrze miecza napastnika rozbłysło nad głową matki i zatoczyło krótki, oszczędny łuk – elegancja tego ruchu uderzyła Graziana prosto w serce. Kropelki krwi opadły na jego koszulę z niebielonego płótna jak garść malin i bańka ciszy pękła wreszcie w jego uszach, zastąpiona przez coś, czego nie rozumiał.
Później jego ludzie nazwali to tętnem smoka, szaleńczą smoczą furią, która ogarniała go podczas bitwy.
Tym razem jednak było zbyt późno. Zbyt późno, aby ocalić którekolwiek z bliskich, ponieważ Trifone powoli osunął się i przykląkł na jedno kolano, ze zdumieniem spoglądając na syna. I to była ostatnia rzecz, którą Graziano zapamiętał z tamtej walki.
Kiedy skończył, w ręku wciąż miał miecz podniesiony spod płotu. I kiedy szedł przez wioskę, w której ani jeden z najemników nie pozostał żywy, wieśniacy pospiesznie kryli się na swoich podwórzach i zatrzaskiwali drewniane okiennice. Nie widział ich. Nie widział też ścieżki, choć tego samego ranka doprowadziła go do wzgórka na rozstajnych drogach z łatwością, która była zdradą. Teraz jednak nie potrzebował już ścieżki, życzenie, bowiem wiodło go na przełaj, poprzez pole pokryte ostrym ścierniskiem i kolczaste zarośla miedz. Aż do trzech kręgów, które strzegły serca smoka.
Pojedynczym zamachem ściął piołun i wysokie słupy dziewanny, potem zagłębił ostrze w ziemi. Wydało mu się, że malinowe chaszcze zaszumiały groźnie, a pagórek zadrżał niczym ranne zwierzę i spróbował wysunąć się spod jego stóp. Ale smok był martwy i nie mógł go powstrzymać. Nawet wtedy, gdy żelazne ostrze złamało się na kamieniu. Graziano opadł na kolana nad smoczą mogiłą, tnąc ziemię wyszczerbionym brzeszczotem i drąc ją pazurami, aż wreszcie zobaczył kości.
Pod pagórkiem nie było smoka. Nawet najmniejszej łuski mieniącej się złotem.
Nie mogła być od niego wiele starsza. Drobna dziewczyna, której twarz stała się nagą czaszką. Dłonie miała ciasno splecione na piersi i zaciśnięte wokół rękojeści miecza. Leżała na boku, skulona, z podciągniętymi nogami jak uśpione dziecko. Przez jedną króciutką chwilę Graziano miał wrażenie, że słońce wydobywa z brunatnej darni złote pasma jej włosów. Ale to jedynie złudzenie. Nie było złotych włosów, tylko wężowy splot kręgów, który otaczał ją niczym poszczerbiony, zębaty owal. I pojedynczy czerwony kamień, który połyskiwał w rękojeści miecza. Rękojeść miała kształt smoczej głowy.
– Nawet teraz nie rozumiesz – rzekła Mirtilla.
Zaklinaczka stała nad dołem z naręczem chrustu na plecach, wsparta na grubym kiju. Graziano poderwał się, a smoczy miecz jakimś sposobem znalazł się w jego dłoni, lekki i idealnie wyważony.
– Możesz mnie zabić – śpiewnie powiedziała zaklinaczka. – Och, wiem, że możesz. Możesz wiele rzeczy, dziecko smoka, jednak słowa zostały wypowiedziane i nie zdołasz powstrzymać swojego życzenia. I nie rozumiesz. Nawet teraz.
– Ale ty mi powiesz – odezwał się chrapliwie i poruszył mieczem tak, aby słońce zapaliło czerwone iskry w głębi klejnotu.
– Powiem czy zmilczę… – Mirtilla wzruszyła ramionami. – Jakież znaczenie ma to teraz? Wypowiedziałeś życzenie, synu Arianny, która uczyniła tak samo piętnaście lat temu, sprowadzając na nas czerwoną śmierć i rozpacz. Zawsze tak robimy. Na koniec ulegamy smokowi. I tracimy. Tracimy wszystko, co kochamy, ponieważ smocze życzenie jest zawsze samolubne i nieskłonne do miłosierdzia.
– Opowiedz mi o smoku! – zażądał niecierpliwie.
Wargi Mirtilli wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu.
– To było dawno, dawno temu. W samym sercu góry mieszkał smok o złotych łuskach. I była także księżniczka o włosach złotych jak słońce. A czasami księżniczka zmieniała się w złocistego smoka i frunęła w dół góry, ku pięciu wioskom, które należały do niej i które ogarniała smoczą źrenicą. – Mirtilla roześmiała się, widząc jego przerażenie. – Właśnie tak! Smok uwięziony pod postacią dziewczyny, ponieważ ona była okrutniejsza od smoka i bardziej jeszcze szalona. Wieśniacy obawiali się jej mocniej niż śmierci, mocniej niż samego Przedwiecznego na nieboskłonie, bo była bliższa i bardziej bezduszna. I piękniejsza. Głos dziewczyny przypominał srebrne dzwoneczki, oczy zaś mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Kiedy więc wreszcie wieśniacy postanowili ją zabić i kiedy zranili ją w podziemnych grotach, zdołała im się wymknąć pod postacią smoka i wypełznąć na jasne słońce. Była jednak zbyt słaba, by ulecieć na niebo. Zbyt słaba, by wybuchnąć płomieniem i ukarać ich za zdradę. Mogła jedynie odmienić się w dziewczynę, w dziewczynę o włosach złotych jak ogień. Co uczyniła.
– Nie wierzę ci.
– Niepotrzebna mi twoja wiara! – Mirtilla prychnęła. – Niczego od ciebie nie potrzebuję, a poza tym już wypowiedziałeś życzenie i nie możesz mnie odesłać pustą groźbą.
– Ale mogę cię zabić mieczem – zauważył sucho. – Tak samo jak mój pradziad zabił smoka.
– Twój pradziad nie dotknął go nawet! – Zielarka zaśmiała się. – Tak, głos księżniczki odnalazł pasterza pomiędzy stadem owiec, był, bowiem zbyt tchórzliwy, by dołączyć do tych, którzy poszli w głąb góry na poszukiwanie smoka. Jej śpiew oplótł go cienką, srebrną nicią i doprowadził po zboczu góry aż do miejsca, gdzie leżała z pasmami złotych włosów rozrzuconymi na szarej skale. Nawet wtedy pozostała piękna, piękniejsza od wszystkiego, co widział w swym krótkim życiu. Jej suknia była sztywna od krwi i życie uchodziło z niej z każdym oddechem. Wciąż jednak mogła ocaleć. Potrzebowała jedynie świeżej krwi z jego owiec; krwi, wody i mięsa, aby smok w niej mógł nabrać sił i odlecieć. Więc podarowała mu miecz uczyniony ze smoczego metalu i obiecała spełnić jego życzenie. Jedno jedyne życzenie, czymkolwiek się okaże. Tchnęła mu w twarz trzy magiczne słowa, które były obietnicą i smoczą magią, a magia smoka jest potężniejsza od wszystkich innych. On zaś przysiągł, że jej nie opuści i że przyprowadzi owce, cały kierdel, jeśli to może ją uzdrowić.
Graziano zacisnął zęby – teraz potrafił już odgadnąć koniec opowieści. Jednak Mirtilla nie zamierzała przerwać.
– Pobiegł zboczem w dół góry, jakby sama śmierć następowała mu na pięty.
– I pozostawił ją, by umarła – powiedział gniewnie Graziano. – Czy tak, wiedźmo?
– Nie! – Mirtilla roześmiała się. – Nie, dziecko pomoru. Powrócił. Powrócił do niej, kiedy słońce kryło się za zboczem góry, czerwone i ciężkie od smoczej krwi. Powrócił z gromadą wieśniaków uzbrojonych w siekiery, noże i kije. Nie mogła się obronić -była tylko drobną dziewczyną o włosach złotych jak słońce i nie zdołała przywołać smoka. Nie potrafiła się odmienić, więc zabili ją na szczycie góry, a potem pogrzebali na rozstajnych drogach, w tajemnym miejscu. A pasterz wraz z nią pochował miecz, gdyż nie chciał, aby którykolwiek z ziomków wiedział o podarunku. Nie umiał jednak zapomnieć o życzeniu.