Miał nadzieję, że nastąpi to niebawem, bo i tak nie miał z niej żadnej pociechy. Pytana, mamrotała coś w odpowiedzi bezzębnymi ustami, śliniąc się i postękując jak niemowlę. Skryba nie rozumiał ani słowa. Nie starał się zresztą rozumieć, bo zawczasu wiedział, jak należy napisać, aby jego dzieło stało się pokrzepieniem dla braci w tych ciemnych czasach, dopóki ostatni z czarodziejów nie zniknie z Półwyspu i nie spłonie ostatnia magiczna księga. Luana, ta żywa, nie była mu do niczego potrzebna. Nie mógł jednak tego wyznać, nie w Brionii, która była kolebką i świadkiem jej cudów.
Pochodził z nadmorskiego klasztoru, z południowego krańca Costa dei Gabbiani. Rodziców zabrało morze, a krewni, ubodzy jak klasztorne myszy, postanowili go oddać na wychowanie szarym braciom. Nie było w tym złej woli – w czasach, które nastały po zagładzie Principi dell'Arazzo, klasztory padały ofiarą rozszalałych demonów znacznie rzadziej niż rybackie wioski.
Wspólnota była maleńka, niechętna obcym i dobrze ukryta pomiędzy wapiennymi skałami wybrzeża. Z trzech stron chroniła ją woda, miłosierne morze, które popycha statki zdrajców na podwodne skały. Z czwartej strony biegł strumień i pojedyncza ścieżka poprzez wyschłe, jałowe wzgórza, gdzie chadzały tylko zdziczałe kozy. Mnichów nie odwiedzał nikt, prócz rybaków z okolicznych wiosek. Ci skrupulatnie strzegli tajemnicy i zawczasu powiadamiali braci o nadejściu obcych. Zresztą ziemia wokół monasteru, niegdyś władztwo Brionii, po śmierci Principi dell'Arazzo nie należała już do nikogo: żaden mag nie połaszczyłby się na spłachetek nagiej, zasolonej skały. Jeśli nawet obcy wiedzieli o wspólnocie, pozostawili mnichów samym sobie, aby wyzdychali z głodu i niedostatku.
Na Costa dei Gabbiani było kilkadziesiąt takich klasztorów i właśnie one stały się zarzewiem zmiany, która przez ostatni wiek przeobraziła oblicze Półwyspu.
Jeszcze nie, pomyślał mnich, obracając się ku staruszce. Jeszcze nie dosyć uczyniono. Czarnoksiężnicy wciąż siedzą w swoich wieżach i panują nad miastami, a pomimo wszelkich przysiąg żaden z nich nie ukorzył się prawdziwie przed Panem. Zgorszenie jest podstępne, wciąż rzeźbi nowe ścieżki w twardej skale wiary. Są południowe opactwa, gdzie mnisi starej reguły nadal wyliczają szlaki pośród gwiazd i przepisują kodeksy pełne zaklęć. Jest klasztor świętego Sirona, gdzie udzielono schronienia synowi czarnoksiężnika, aby sączył powolny jad w nasze modlitwy. Jest wreszcie to miejsce, centralny punkt dawnych legend i zakazanej magii.
Potrzeba nam wiele czasu, aby zniszczyć to wszystko.
* * *
W nocy ogromna cytadela Brionii była dziwnym miejscem, pełnym szeptów i drżących cieni. Odgłosy niosły się po opustoszałych korytarzach, budząc zmienne echa, które zdawały się chichotać i przyzywać do zabawy. Strużki bladego światła wypełzały spomiędzy kamieni jak srebrzyste żmijki, odbijały się od wypolerowanych hełmów strażników i uciekały w mrok. Błędne ogniki tańczyły na ostrzach mieczy, którymi ozdobiono sale przyjęć, i zapalały iskierki w oczach posągów z alabastru. Gobeliny falowały, poruszane wiatrem, niewyczuwalnym dla śmiertelników, oczy książąt z portretów poruszały się, łowiąc najmniejszy ruch pająka, który snuł pajęczynę w mrocznym kącie pod powałą.
Nocą po cytadeli przechadzały się demony i żaden z gości Rocca di Brionia nie odważył się wychylić nosa poza drzwi gościnnej komnaty. Nasuwali kołdrę na głowę i licząc krople, które przelewały się w wodnej klepsydrze, modlili się do Najwyższego o sen. Kiedy zaś usnęli głęboko, spomiędzy gobelinów wychylały się lamie, lekko jak oddech pełzły w dół po słupach baldachimu, zawisały tuż nad poduszkami, aby łowić słowa szeptane przez gości i spijać z ich ust najskrytsze sny. Czasem za oknami dawał się słyszeć łopot skrzydeł, kiedy zapóźniona grają powracała z wiadomościami do książęcego ptaszyńca. Podczas pełni kamienne gargulce obracały się ze skrzypem w stronę księżyca i mruczały ciche pieśni o pięknie ponadksiężycowego świata. Patrolujące mury stymfalidy przysiadały na blankach, ze zgrzytem ostrząc metalowe pióra. Golemy człapały ciężko, roniąc ziarna piasku na marmurowych posadzkach.
Niekiedy zaś wśród tych wszystkich skrzypów i szelestów rozlegał się płacz dziecka.
* * *
Izba. była ciasna, nie więcej niż cztery kroki wzdłuż każdej ściany. Dwa boki zamknięto kratami – jedna z nich wychodziła na korytarz, druga zaś na krużganek jednego z wielu wewnętrznych dziedzińców. Obie też zostały zatrzaśnięte na głucho; Rocco przekręcił klucz, po czym odszedł, pogwizdując pod nosem ulubioną pieśń. Kiedy jego kroki przycichły w oddali, salamandra w jedynej latarence, którą pozostawiono na korytarzu, wypuściła z nozdrzy kłębek dymu i zwinęła się do snu. Golem z piaskowca zastygł na straży pod kratą, czujnie nasłuchując odgłosów ze środka. Płacz mu nie przeszkadzał, w przeciwieństwie do inkantacji wypowiadanej wciąż od nowa, lecz nieodmiennie z błędną intonacją, złymi akcentami, niewłaściwą melodią. Gdyby potrafił, zasłoniłby uszy, udręczone zwichrowanym zaklęciem, ale ze służby mógł go zwolnić jedynie poprawnie wypowiedziany czar. Czekał, więc nieruchomo, lecz z nadzieją, bo jego kamienny umysł nie potrafił utrzymać w pamięci dziesiątek nocy, które spędził w tym samym miejscu, daremnie wyglądając uwolnienia.
Chłopiec skulił się przy murze. Dygotał, na próżno usiłując powstrzymać łkanie. Dawno już przestał błagać golema, aby go wypuścił. Monstrum miało wprawdzie dość siły, aby roztrzaskać kratę, ale nie słuchało nikogo, prócz swego stwórcy. Nie bez przyczyny ojciec spomiędzy wszystkich potworów naznaczył właśnie owo bezmyślne, niestrudzone stworzenie, odporne zarówno na błagania, jak i groźby. Golem nie potrafił nawet pojąć, że uczyniono go wyłącznie po to, aby służył za strażnika synowi władcy, a jeśli chłopiec poprawnie wypowie zaklęcie, znikną cel i przyczyna istnienia potwora. Rocco był ostrożny i nigdy nie wystawiał swoich stworzeń na pokusę. Monstrum rozsypie się w pył, a uwolniony demon odleci wysoko ponad gwiazdy i nikt nie będzie próbował go zatrzymać. Niektóre prawa są niezmienne. Po spełnieniu trzech życzeń powietrzny duch odchodzi wolno, bo żaden czarnoksiężnik nie może ponownie spętać tego samego demona. Trzecim życzeniem Rocca było nieodmiennie, aby odszedł spokojnie, nie mszcząc się i nie nękając nikogo z domowników.
Złośliwi szeptali, że owa zapobiegliwość jest najwyraźniejszym znakiem upadku Brionii, bo w czasach dawnej potęgi żaden demon nie zaatakowałby bezkarnie księcia-maga. Było w tym trochę prawdy. Od śmierci Severa przeminęło sześć pokoleń. Jego potomkowie rozplenili się bujnie i skoligacili z innymi rodami, ale żaden nie dorównał mężowi Arachne. Magia, która zalśniła jak błyskawica w Golfo delle Lacrime, zdawała się stopniowo wygasać w krwi Principi dell'Arazzo i każdy władca był słabszy od poprzedniego. Wciąż jednak panowali nad Brionią, a czego nie potrafili dokonać zaklęciem, czynili sztyletem i trucizną. Rocco nie wyróżniał się w tym względzie szczególnym okrucieństwem, choć zamordował brata, a po jego śmierci zamknął wdowę z dziećmi w klasztorze, aby nigdy nie stanęli mu na przeszkodzie.
Nie przewidział wszakże, iż Diamante, jego własny syn, okaże się głupcem, niezdolnym opanować najprostszego z zaklęć.
Słoma zaszeleściła i chłopiec skulił się gwałtownie. Czasami ojciec odwiedzał go znienacka w środku nocy. Stawał pod kratą i niespostrzeżony, przysłuchiwał się nieudolnym inkantacjom syna, póki wściekłość nie opanowała go na nowo – wtedy smagał chłopca aż do krwi albo okładał go pięściami. Tym razem jednak z resztek siennika wyłoniła się niewielka szara mysz. Diamante cofnął się odruchowo. Mysz wyglądała zupełnie zwyczajnie -zabawnie poruszała wąsami, a jej oczy połyskiwały jak dwa czarne paciorki – ale Rocco urządził tę komnatę specjalnie dla syna i niczemu nie można było ufać. Kiedy chłopiec usypiał wreszcie, zmęczony zaklęciami i płaczem, siennik potrafił zająć się ogniem, a z sufitu opadały parzące stonogi i przywierały do jego karku. Kary zmieniały się w nieskończoność, zawsze jednak były pomysłowe i okrutne jak jego ojciec. Diamante najbardziej obawiał się twarzy w murze. Pojawiały się znienacka, odwracały ku niemu -opuchnięte, wykrzywione cierpieniem – a każda z nich mówiła głosem ojca.