– Po pierwsze – Layne uniósł oczy – źle dziś spałem, po drugie chciałem kiedyś iść na medycynę…
– I co?
– I przypomniałem sobie o zajęciach w prosektorium.
– Może sobie chlapniesz? – Przyniesiony kieliszek lśnił wilgocią.
– Samo przejdzie…
Hałas za ich plecami sprawił, że odwrócili głowy. Freddie uśmiechnął się przepraszająco do kelnerki i podszedł do nich.
– Stary chce cię widzieć – stwierdził.
Ashcroft powąchał zawartość kieliszka, a potem wlał do ust.
– Ciepła… – otrząsnął się. – Czego chce? Freddie dał znak dziewczynie w firmowej spódniczce, że również zamawia porcję.
– Mówił, że zajmujemy się bzdurami.
– Aż taki ostry… – Ashcroft zerknął na Layne’a. – Myślałem, że już mu to wytłumaczyliśmy.
– Widać nie. – Freddie spojrzał w kierunku wędrującej na stół pizzy. – Wspominał też o jakimś gościu ze szpitala. Mówił, że twój raport jest mętny.
– Mętny… w takim razie powiedz, że pojechałem do Centrum Studiów Atomowych – przechylił głowę ku oknu, gdzie widniał gmach policji – właśnie w sprawie tego śledztwa.
– Nie pójdziesz do niego?
– Nie teraz.
Layne oderwał wzrok od oblanej czerwienią porcji porucznika i spojrzał na wstającego Ashcrofta. Ten skinął głową.
– Jak będzie coś z drogówki, to zostaw na biurku – dodał w przestrzeń baru.
Przepuścili idącą chodnikiem kobietę.
– Jedziemy twoim wozem czy służbowym? – spytał brodacz.
Ashcroft zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy.
– Powinieneś zauważyć, że nie jeżdżę wymalowanymi mydelniczkami.
Na ukos, po drugiej stronie, stał jego reliant chloride ze świeżo założonymi oponami. Wsunęli się do wnętrza przypominającego wannę z gorącą wodą. Layne głucho jęknął.
– Musiałeś stawiać go w słońcu?
Ashcroft idąc śladem Layne’a opuścił szybę aż do ramy.
– Nie denerwuj mnie… – warknął. – Mówiłem, że te bałwany wciąż szukają willysa, którym pojechał Havoc?
– Mówiłeś… – Layne z niechęcią przyglądał się plamom wilgoci na chustce. – Tylko że wtedy nazwałeś ich sukinsynami.
Z wizgiem opon samochód Ashcrofta ruszył do przodu, o milimetry mijając jasnego volkswagena, przeleciał skrzyżowanie na czerwonym świetle i zanurzył się w nie znanej Layne’owi dzielnicy.
– Gdzie jest ten ośrodek? – Layne mówił niewyraźnie, bo głowę wystawił na zewnątrz. – Za miastem?
– Prawie. – Ashcroft ustawił nawiew na twarz. – Za parkiem Bradbeera.
Ciężarówka, która pojawiła się z przodu, zmusiła Layne’a do błyskawicznego cofnięcia głowy. Widoczna przez moment twarz kierowcy wyrażała autentyczne szczęście.
– Co tam mają? – spytał oglądając się jeszcze do tyłu. – Reaktor powielający?
Ashcroft pokręcił głową.
– Jakiś inny… prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, czym się zajmują.
– A my…? – Layne tym razem ostrożnie wychylił się za okno. – Po co tam jedziemy? Znowu dla długiego warkocza i reszty…
– Nie – Ashcroft wyminął kilka wozów. – Dla mordy Dennisa. Poza tym ciekawi mnie facet, który ucieka wojskowym spod noża, przekonując przy tym kogoś do oderżnięcia sobie ręki.
Layne zaczął głębiej oddychać. Pewnie dlatego, że wjechali w cień parku. Zza drzew przezierały sylwetki zaciekle biegające po tenisowych kortach.
– Zapal sobie – odezwał się niespodziewanie Ashcroft.
Oczy Layne rozszerzyły się do granic możliwości.
– Co…
Biorąc ostry zakręt Ashcroft rzucił rozbawione spojrzenie.
– Masz ostatnią szansę. Nie ma tam takich rygorów jak w Krzemowej Dolinie, ale sądzę, że przynajmniej nie wolno palić.
Dłoń porażonego tą wizją Layne’a odruchowo powędrowała do kieszeni.
– Nie fatyguj się już – Ashcroft ruszył podbródkiem. – Dojeżdżamy.
Na wyłaniającej się spomiędzy drzew olbrzymiej betonowej polanie ukazał się otoczony białym drucianym płotem zespół budynków. Największy zamiast dachem został przykryty stalową kopułą o widocznych wręgach. Layne wciąż z dłonią przy kieszeni nachylił się ku szybie.
– Muszą tu mieć ciekawy reaktor – stwierdził półgłosem, nie zważając, że Ashcroft podjeżdża do rozsuwanej bramy z dużym znakiem stopu. – Ciekawe… to ośrodek cywilny?
– Cywilny – Ashcroft z piskiem zahamował prawie na przegrodzie. – Finansuje ich zarówno uniwersytet stanowy, jak i budżet federalny.
Wysiadł z wozu zostawiając Layne’a samego. Strażnik, który już od dłuższej chwili przyglądał się im z zainteresowaniem, wyszedł naprzeciw. Ashcroft pokazał swój znaczek i przez szybę na migi zażądał wpuszczenia.
– W porządku – powiedział po pięciu minutach. – Musimy zostawić samochód, ale przyjdzie po nas kierownik personalny.
Wysiedli z auta i Layne wymownie zerknął na jego oświetloną karoserię. Ashcroft wzruszył ramionami.
– Nie zakręcajmy okien – powiedział i z dezaprobatą zerknął na Layne’a. – Mówiłem ci, żebyś już nie palił.
Brodaty statystyk otworzył usta, a kiedy na wpół wypalony papieros upadł na ziemię, roztarł go obcasem.
– Chyba jedzie ten facet… – powiedział wskazując wyłaniający się z przerwy między budynkami niewielki wózek elektryczny.
– Facet…? – Ashcroft uniósł brwi. – Jeśli ten głos należał do mężczyzny, to przygotuj się na spotkanie z transwestytą.
Zdziwienie na twarzy Layne’a widać było jedynie przez moment.
– No tak… – stwierdził poprawiając okulary. – To nie facet.
Przeszli przez bramę w chwili, gdy biały wózek hamował.
– Kathreen Burns – powiedziała dziewczyna wyciągając rękę. – Czy George naprawdę żyje?
Ashcroft poczekał z odpowiedzią, póki nie wgramolił się na wąskie siedzenie.
– Nie tylko żyje, ale i uciekł ze szpitala.
Dziewczyna spojrzała przez ramię.
– To niemożliwe.
– Fakt… lekarze mówili nam coś takiego i dlatego chcemy uzyskać pewne informacje o nim.
Z cichym szumem zajechali przed wejście „C”.
– Rozumiem. – Kathreen zeskoczyła na podjazd. – Postaram się pomóc.
Zawieszoną na nadgarstku plakietkę wsunęła w szczelinę identyfikatora. Rozległo się parę melodyjnych dźwięków i drzwi zniknęły w ścianie. Layne wszedł ostatni, wyraźnie nadsłuchując.
– To chyba Chopin… – zaczął spoglądając na dziewczynę.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Brawo.
Z głębi korytarza wyłoniła się dwójka mężczyzn. Pchali przed sobą na wózku prostopadłościenny pojemnik, cały oblepiony żółto-czerwonymi znakami. Blondyn o płowych włosach uśmiechnął się na ich widok.
– Kate – powiedział. – Widzę, że masz dwie nowe ofiary.
Otaksował wzrokiem najpierw Ashcrofta, potem Layne’a.
– Pan to może ma już dzieci – westchnął. – Ale ciebie, młodzieńcze, szkoda…
– Nie przesadzaj, Mark.
Drugi z mężczyzn również odwrócił głowę i obydwaj z blondynem wyszczerzyli zęby.
– Co to było? – spytał Layne, kiedy przeszli kilka dalszych metrów sterylnie białego korytarza.
Dziewczyna żachnęła się.
– Mark, główny dyspozytor. Myślał, że was przyjmuję do pracy i jak zwykle…
– Chciałem wiedzieć, co było w tej skrzyni…
– W skrzyni? Paliwo. – Odruchowo poprawiła przypięty do kieszonki kostiumu długopis. – Dostajemy je z oczyszczalni w Knops. Pracują tam na uraninicie.
Layne skinął głową.
– Od razu będziemy mogli dostać wydruk z danymi Havoca?
Dziewczyna zatrzymała się.
– Kłopot w tym, że siadł mój terminal. Mają go wymienić po południu.
Layne skrzywił się.
– Właściwie to najważniejsze…
– Marty, nas interesuje nie tylko życiorys, ale też i sam wypadek. Po dane przyjedziemy później. Pani tu będzie? Ashcroft odwrócił się do dziewczyny.
– Wieczorem z pewnością. Robimy symulowany rozruch reaktora termojądrowego, chcę przy tym być. Ale teraz mogę wam pokazać miejsce wypadku.
Skinęli głowami i ruszyli do jednego z bocznych korytarzy. Potem były schody i zamykające je drzwi. Dziewczyna otworzyła stojącą obok szafkę. W jej dłoni znalazły się dwa długopisy, identyczne z tym, który nosiła przy kieszonce.
– To dozymetry. Przypnijcie je.