Widzi Pani, nieraz się zdarza tak, że granica fantazji pisarza kończy się na historiach pisanych przez samo życie. Ja nie mam aż takiej fantazji, nie jestem bowiem pisarzem, tylko informatykiem i chemikiem. Moja fantazja nie sięga poza te granice.
0. Historia Natalii jest nieścisła. Nie zginęła pod koparką, tylko pod ciężarówką. I nie ratowała chłopca, ale dziewczynkę. Poza tym umarła nie we Lwowie, ale w Kijowie. Z różnych powodów, głównie dla bliskich Natalii (w rzeczywistości nosiła inne imię), wprowadziłem te zmiany. Celowo wprowadziłem. Nieraz życie jest groteskowe i w zależności od nastawienia u jednych wywołuje wzruszenie, a u innych łzy. Cieszę się, że doprowadziłem Panią do śmiechu.
Śmiech to także emocja.
Akurat historia z Natalią jest prawdziwa – ta dziewczyna nie mogła wpaść pod pociąg, nie mieściłoby się to bowiem w granicach prawdy, której aż tak nie chciałem przeinaczyć.
1. Z badań socjologicznych przeprowadzonych w Niemczech (a powtórzonych za USA, bo oni tutaj prawie wszystko powtarzają za USA) wynika, że nadawanie dzieciom pozamałżeńskim imienia domniemanego ojca (kochanka matki) jest dość powszechne. Dane te publikowało bodajże w 1998 roku (przed napisaniem przeze mnie „SwS”) „Psychologie Heute” w Niemczech (czytam to czasopismo dość regularnie). Dziecko jako substytut mężczyzny, którego nie można mieć, a który ma być obecny – na przykład poprzez imię. Dla Pani to „melodramacik”, dla tych kobiet (nie oceniam tego moralnie) może być to próba wyjścia z dramatu. Nawet jeśli jest to wejście w melodramat.
2. Każda z historii – i główne, i poboczne – zdarzyła się komuś. Ja tylko je opisałem, sfabularyzowałem i połączyłem z głównym wątkiem.
3. Bywam sentymentalny. Pisałem tę książkę głównie dla siebie. Przeleżała w szufladzie swój czas. Mogę więc winić siebie jako odbiorcę. Głównie siebie. Może jestem rozhisteryzowaną gospodynią domową. Ale gotuję bardzo źle.
Dziękuję Pani za myśl napisania tego tekstu do mnie.
Pozostaję z szacunkiem
Janusz L Wiśniewski, Frankfurt/Main (e-mail:
[email protected])
Jeszcze inni szczegółowo opisywali mi swoje spotkanie z moją książką jako fragment swojej biografii:
Boję się jednej jedynej rzeczy -jestem pewien na 100%, że książka była w bardzo dużej mierze autobiograficzna, i boję się, że była to książka Twojego życia, tak jak w przypadku Hellera i jego „Paragrafu 22”. Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałbym się mylić. Wpadłem do znajomych na East Hamie (wschodni Londyn – dzielnica Pakistańczyków i Hindusów wszelakiej maści) i zapytałem, czy cokolwiek mają do czytania. Mieli… Gretkowskiej „Polkę” i Ciebie. Wziąłem obydwie. Zacząłem Gretkowską. O „SwS” pomyślałem: następne wypociny kogoś, kto spędził dwa dni na czacie i napisał na tej podstawie książkę. Spędziłem na czacie z 6 lat i czytałem trochę artykułów na ten temat -żaden nie był dość wnikliwy i żaden nie był do końca prawdziwy.
Gretkowską, mimo że fajna (to jest moja pierwsza jej książka), jakoś mi nie wchodziła, postanowiłem zerknąć, jaki Ty masz styl. Otworzyłem książkę na dowolnej stronie – gdzieś około 30-tej. Zacząłem i ciężko mi szło. Jedna strona, druga… załapałem!!! Nie mogłem się od niej oderwać. Piszesz część mojej historii, piszesz tak, jak ja chciałbym to wszystko opisać, kilka opowiadań chciałbym dopisać, bo Twoje opowieści wydawały mi się niepełne. Pochłaniałem książkę bez zastrzeżeń. Z szeroko otwartymi oczyma czytałem o genetyce. Uwielbiam się uczyć – no może nie dosłownie, ale lubię wynieść coś z książki, nie tylko wrażenia. Różnimy się dość znacznie, jeśli chodzi o wykształcenie i status materialny, ale… czujemy podobnie. Ja tę książkę czułem! Raz po raz ogromne łzy stawały mi w oczach, raz po raz krztusiłem się od płaczu. W różnych momentach -nie tylko w opisach głównych bohaterów. Poszedłem spać o 4 nad ranem – specjalnie, bo kilka dni wcześniej jakąś książkę czytałem do 9 rano. Położyłem się tak „wcześnie”, bo chciałem się szybko obudzić i dokończyć ją jeszcze tego samego dnia, aby nic nie zostało na jutro. Wkurzałem się na Ciebie, gdy stosowałeś „wypełniacze”, czyli opisy, czy sytuacje, które rozciągały książkę na wieczność, a nic nie mówiły o sytuacji głównych bohaterów. Opis krojenia mózgu Einsteina i sytuacji ze sprzątaczką… Miałem ochotę Cię pogryźć. Nieraz miałem ochotę zajrzeć na koniec książki… Powoli jednak zrozumiałem, że wszystkie te rozdziały, wszystkie opisy są Potrzebne, bo… bo ja chcę, aby ta książka się nie skończyła, bo ja czytam całość – Ciebie – a nie opis głównych bohaterów. Pierwszy raz w życiu zrobiłem coś takiego – wyszedłem na spacer upojony książką. Chciałem ją sobie dozować, zostawić na dłużej. Nie jestem w stanie powiedzieć Ci, w którym momencie, ale wiem, że wyszedłem rozkoszować się jakąś sytuacją z Twojej książki. Wróciłem do domu, zapaliłem papierosa, bez pośpiechu wypiłem szklaneczkę. Książka przyciągała jak magnes. A niech to szlag! Nie mogłem obojętnie siedzieć obok niej. Znowu jakaś scena, znowu zawrót głowy – skąd on to wie? Sam przeżył? Hahahaha złapałem go na niewiedzy! Keith Richards w Rolling Stones jest gitarzystą i współtwórcą wszystkich nagrań zespołu, a nie perkusistą – ten zespół to akurat moja działka:-) Właśnie – nie mam muzyki, nic nie gra!!! W książce non stop gra muzyka, a u mnie nic. Wskoczyłem w buty bez wiązania, zarzuciłem koszulkę, nieuczesany, z błędnymi oczyma poszedłem szybko do znajomych. Po drodze spotykam koleżankę -jest Monika? Pokój otwarty? Chcę magnetofon. Wyszła na zakupy, ale powinna już być. Pukam – nie ma Moniki – poczekasz? Nie, nie mogę – książka czeka… Oni już nie dziwią się niczemu – znają mnie.
Dobra, kończę – książka wyrzuciła mnie na orbitę. Nie mogłem zasnąć, po prostu nic nie było w tym momencie istotne. Kupiłem za ostatni grosz środek nasenny – obrzydliwe mocne piwo. Rano obudziłem się o 5:00, i obudził mnie kac. Pierwszy raz w życiu obudził mnie kac!!! Poszedłem do pracy pomóc koledze, przyjacielowi. Cały dzień bzdurzyłem o książce. Wróciłem po pracy i spotkałem się z Moniką, od której wziąłem książkę
– Monika, ta książka jest niesamowita – nie ma mnie, odleciałem.
– Zapomniałam, Ty nie powinieneś takich rzeczy czytać.
– Nie zrozumiałem końca – epilogu – z kim on jechał się spotkać?
– Jak to nie zrozumiałeś?
– Zacząłem czytać od środka…
– To przeczytaj początek…
Wspaniale piszesz. To niesamowite spotkać takiego romantyka, który tak potrafi zakończyć opowieść. Prawdziwa, romantyczna powieść!!!
Nazywam się Robert Mordal
Mam 33 lata. (e-mail:
[email protected])
Smutne w swej prawdziwości… Czytałem po trzy strony dziennie, zmuszając się, bo ta książka to ampułka ze śmiertelną dawką smutku. To trzeba przyjmować w małych ilościach, wtedy można przeżyć i się uodparniać na ten ból. Szukałem w książce niekonsekwencji, fragmentów kiczowatych, czegoś, co pozwoliłoby złapać dystans. I na siłę można by się czepiać paru fragmentów, ale to nic nie pomagało na ból. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego facet taki jak ja (security business, gdzie w obowiązkowych badaniach okresowych, które przechodzę od lat, już kilku psychologów i psychiatrów potwierdziło, że jestem zrównoważony psychicznie i emocjonalnie) łamie się nad kawałkiem zadnikowanego papieru? Olśniło mnie, gdy bliska mi kobieta skomentowała „S@motność w Sieci” tak: „to tylko książka, a życie jest normalne i brutalne”. Zrozumiałem, że to opowieść o tym, iż najświętsze, najintymniejsze marzenia o uczuciu do kobiety (mężczyzny) można zrealizować tylko w magie reality, np. w sieci, ale że każde wyjście z nimi w świat rzeczywisty skończy się na peronie berlińskiego dworca (ON) lub mniej lub bardziej żałosnym kompromisem z jeszcze żałośniejszą dorobioną do tego ideologią (ONA). Wszyscy płaczący nad tą książką czują to instynktownie: to książka o niespełnieniu naszych największych marzeń o miłości i o tym, że sami sobie jesteśmy winni, bo brak nam ODWAGI na prawdziwą miłość, bo boimy się – czego? cierpienia… ha, nawet potencjalnej możliwości cierpienia i uzależnienia od innego człowieka, jeszcze dobrze nie pokochaliśmy, a już się zabezpieczamy, już kalkulujemy, rozważamy (najlepsi w tym sporcie przed ślubem spisują intercyzę), dla wygody i poczucia bezpieczeństwa poświęcamy wszystko, co najświętsze. Więc czytamy w „S@motności…”, jak pięknie mogłoby być, jak powinno być, klepiemy w klawiaturę, że bardzo pragniemy tego, co w „S@motności w Sieci” tak prosto i pięknie opisane, po czym udajemy się do naszych małych światów pełnych smutnych kompromisów i mniejszego zła, po drodze pochlipując nad naszą duszą wykastrowaną z odwagi do miłości lub tłumacząc, że to „tylko książka, a życie jest normalne i brutalne”. Z szacunkiem dla autora, że miał odwagę i talent tak to opisać, i szacunkiem dla tych, którzy mają odwagę prawdziwie kochać w prawdziwym świecie…