Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Mgła zatem wykluczała strzał.

Z drugiej jednakże strony ta idiotka pojechała na plażę. Wiedział przecież, dokąd jedzie, jeśli skręciła na górną drogę, do portu, jak każdy, tam schodziła ku wodzie. Po dwóch pełnych dobach, ta była trzecia, trochę o jej zwyczajach wiedział, nie wszystko, wciąż jeszcze mogła go zaskoczyć jakimś nowym pomysłem, ale orientował się już, że tam polezie, gdzie nie ma ludzi. Jeśli przy tej pogodzie pojechała do portu, musiała znaleźć się w ściśle określonej sytuacji, z lewej strony tłum, bo ryby mgłę mają w nosie, z prawej pustka, bo szkoła swoich uczniów na plażę w takich warunkach nie wyprowadzi. Zaryzykował i zgadł.

Mgła. Gęsta, cudowna mgła. Na pięćdziesiąt metrów nic nie widać. Żywego ducha dookoła nie ma. Jego też nie ma, jeśli występuje tu jako normalny człowiek, delegat europejskiej ekologii, zachowuje się i porusza też jak normalny człowiek. O jego sprawności fizycznej nikt nie ma zielonego pojęcia, nikt nie wie, że dystans trzech kilometrów potrafi przebiec w ciągu ośmiu i pół minuty bez względu na warunki, nikomu nie przyjdzie do głowy, że gdzieś tam, na tej plaży, mógłby się znaleźć wcześniej niż zmora…

Znaleźć się, znalazł. Ruszył w chwili, kiedy zaparkowała. Co pół kilometra przeskakiwał wydmy i wyglądał. Mgła przeszkadzała zobaczyć cokolwiek i zabierała czas. A jednak, mimo wszystko, trafił.

Za którymś razem dostrzegł ją. Szczęście, że wiedział, jak dziś wygląda, bo bez tej wiedzy w życiu by jej nie poznał. Miała na sobie coś tak dziwnego… Spodnie…? Nigdy nie chodziła w spodniach! Buty? Długie buty do bioder? Kurtka kryła górę tego stroju, diabli wiedzą, co to było, ponadto na głowie miała nakrycie, którego nie umiał określić, zapewne miało pełnić obowiązki czapki. Szkoda, że jeszcze nie przyczepiła sobie długiej, czarnej brody…

Dreszcz szczęścia przeleciał mu po plecach, kiedy uświadomił sobie, na jak znakomite warunki wreszcie trafił. O połowie bursztynu pojęcia nie miał, ale z miejsca połapał się, że ona w tej wodzie coś ujrzała i tylko to ją interesuje. Owszem, rozejrzała się, z pewnością go dostrzegła, ale nic jej zapewne nie przyszło do głowy, bo nie zaczęła uciekać. Przeciwnie, wlazła do wody, jak na zamówienie, cóż za uprzejmość mu robi, prawie ją w tym momencie polubił i w następnym stracił z oczu. Mgła wróciła.

Brnął w bladej, gęstej szarości, kierując się wyłącznie spadkiem terenu. Niewielki to był spadek, ale dawał się wyczuć. Jeśli pod nogami zobaczy wodę… Zaraz, ona powinna być na lewo. W wodzie…? A może wróciła na ląd?

Cieniutki paseczek piany pojawił mu się na czubkach butów. Dobrnął do morza, rozejrzał się. Przed nim mgła była rzadsza, widział tego morza kawałek, za nim, z boku, na prawo i na lewo, trzymała jak zamówiona, mimo że o mgle miał jakieś pojęcie, okazywało się ono teraz do kitu, zachowanie się mgły nad morskim wybrzeżem było nieprzewidywalne. Dlaczego ta suka trwała tu, a nie tam…?

Myśl ludzka działa w czasie niewyobrażalnym nawet dla matematyków. W niepojętym dla mnie osobiście ułamku sekundy Soames Unger zdążył pożałować, że nigdy nie studiował wnikliwie meteorologii, nigdy nie spędzał wakacji na najmglistszych terenach Anglii, nigdy nie badał mgły londyńskiej i w ogóle nigdy nie interesował się mgłą maniacko i wprost nad życie. Robiła ta obrzydliwa małpa co jej się podobało, a on nie nadążał się do tego przystosowywać.

Nagle rozwiała się odrobinę i dostrzegł zmorę w wodzie. Gimnastykowała się, jego zdaniem, musiała chyba zwariować, ruszył ku niej, nie bacząc na to, że do pasa będzie mokry, no, może trochę mniej, ale to była jedyna okazja. W morzu do bioder, pchnąć, jakże łatwo utopić się w takiej sytuacji…

Już był w wodzie do kolan, już mu się nalało do butów, już miał do niej tak blisko…

Mgła nie tylko ograniczała widoczność, tłumiła także dźwięki. Mimo to Soames Unger usłyszał przerażający ryk, zbliżający się ze straszliwą szybkością. Tylko ten dźwięk sprawił, że nie wykonał ostatniego, upragnionego ruchu, tego silnego pchnięcia…

* * *

Na znany mi świetnie ryk motoru Waldemara odwróciłam się i chyba trochę zaparło mi dech. Tuż za mną znajdował się facet, zapamiętany z parkingu w Zwolle, z dokładnie takim samym wyrazem twarzy.

Naprawdę nigdy w życiu nie potrafiłam ocenić ani własnego charakteru, ani własnych reakcji. Powinnam była chyba przerazić się tak, żeby stracić mowę?

Nic nie straciłam, aczkolwiek możliwe, że przerażenie miało do mnie nieograniczony dostęp.

– Kiciu, czy ty nigdy nie żywisz żadnych innych uczuć? – powiedziałam, zdaje się, że z wyrzutem, święcie przekonana, że holenderski złoczyńca polskiego języka znać nie może.

Waldemar wjechał w wodę, rzucił motor, już był obok ze swoim kaczorkiem w ręku. Moja siatka, pieczołowicie wykonana z grzebieniówki, na suchym, lekkim drągu, nie ważyła nic, rybackie kaczorki, ciężkie, potężne i solidne, świetnie nadawały się na maczugi, można było z nimi iść w bój, łamiąc przeciwnikom ręce i nogi. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Waldemar kaczorka użyje.

Facet ze Zwolle był chyba podobnego zdania, bo po sekundzie osłupienia cofnął się gwałtownie, odskoczył i w mgnieniu oka był na brzegu. Poderwał motor Waldemara.

Przyglądaliśmy się temu obydwoje bez słowa i bez ruchu. Przedstawienie trwało krótko, ale spodobało nam się nadzwyczajnie, jasne było, że łapie jedyny dostępny mu pojazd, zamierzając na nim uciec i gdyby to był normalny motor, z pewnością by mu się udało. Motor Waldemara jednakże miał cechy szczególne, pomijając już to, że liczył sobie około trzydziestu wiosen, nie posiadał rozrusznika. Nie posiadał także wielu innych elementów, z urządzeń niezbędnych pozostały mu właściwie tylko silnik i koła, i nikt, poza samym Waldemarem, nie potrafił go uruchomić. Chwilę, w której śmiertelnie zaskoczony facet oglądał poderwaną z piasku machinę, usiłując zrozumieć co widzi, można było zaliczyć do najpiękniejszych w życiu.

– Teraz widzi pani, dlaczego ja czymś takim jeżdżę? – wytknął niebotycznie zadowolony Waldemar, kiedy niedoszły złodziej porzucił ustrojstwo i znikł we mgle na piechotę. – Nie ma obawy, żeby mi go kto ukradł.

– Panie Waldku, o! – powiedziałam, odwracając się i pokazując palcem. – Źle widać w tej mgle, ale są tam. Dosięgnie pan?

Waldemar spojrzał, kiwnął głową i ruszył dalej w morze ku majaczącej niewyraźnie czarnej smudze. Ruszyłam w przeciwnym kierunku, na brzeg, wlokąc za sobą prawie pełną siatkę. Nadzieja na bursztyn nie pozwoliła mi wykrzesać z siebie nawet odrobiny rozumu, zastanowić się bodaj co robię, ten zbrodniczy palant mógł się przecież czaić w pobliżu i tylko czekać, żebym podeszła. Podłaziłam mu pod rękę! Gdyby Waldemar nie nadjechał, spróbowałby zapewne utopić mnie w morzu!

Nie miałam teraz czasu zastanawiać się nad tym, w moich śmieciach błyskały bursztyny…

* * *

Robert Górski w żywe kamienie przeklinał tę cholerną mgłę. Nic w niej nie było widać, nic nie można było zrobić, znajdowało się tu ich czterech, trzech policjantów i żołnierz straży granicznej, i nie widzieli siebie wzajemnie. W lesie owszem, w lesie mgła ledwo się snuła, gęstniała bliżej wody, w lesie faceta wypatrzyli, potem znikł im z oczu. Jedyną pociechę stanowiła myśl, że on widzi tyle samo i nie będzie strzelał.

Bardzo liczyli na sprzymierzeńca. W obliczu okropnej lekkomyślności potencjalnej ofiary musieli zapewnić sobie jakąś pomoc, w całą sprawę Górski, na wszelki wypadek, wtajemniczył Waldemara. Zaopatrzył go w komórkę z wklepanym numerem, zobowiązał do pilnowania nieznośnej baby, najlepiej bez jej wiedzy. Rybak, miejscowy, energiczny, znający teren jak własną kieszeń, lepiej niż ktokolwiek inny mógł nieznacznie czuwać nad sytuacją, dostrzec każdą obcą twarz, zawiadomić o wszystkim. Jego obecność nie budziła najmniejszych podejrzeń, oni zaś powinni być dla złoczyńcy niewidzialni…

49
{"b":"100575","o":1}