Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mgła jakby drgnęła, zaczęła pojawiać się falami. Na zmianę, raz brudne mleko, a zgoła nawet brudna śmietana, raz welon, odsłaniający okolicę na odległość stu metrów, może więcej, do stu pięćdziesięciu. I morza większy kawałek. I śmieci!

I bursztyn…

Szły śmieci bursztynowe. Ledwo wąska warstewka leżała na piasku, ale było w niej widać kawałki jak groch. Jak fasola. Gdzieniegdzie prawie jak małe śliwki, same witaminy. Grubszy nieco czarny śmietniczek telepał się tuż przy brzegu, mogłam go dosięgnąć, ale to za chwilę, najpierw pazernie musiałam pozbierać te z piasku.

Mgła znów się rozrzedziła, popatrzyłam w dal i serce mi zapikało. Zaraz za pierwszą łachą widać było prawdziwe śmieci, czarny pas, kołysany lekko falami. Korzystając z chwilowej widoczności, rozejrzałam się niespokojnie, czy nie mam przypadkiem konkurencji, i, do licha, miałam! Jakiś facet złaził z wydmy w miejscu niedozwolonym, kierując się w moją stronę, wyglądał, jakby wiodły go towarzyskie chęci, wyraźne pragnienie rozmowy. Nie rybak, nie bursztyniarz, nie miał nawet długich butów, tylko krótkie gumiaki, nie miał siatki, a jeśli miał, to na krótkim drągu, daleko czymś takim nie sięgnie. Pogadać chciał zapewne, akurat mi było do gadania i zawierania znajomości! O, na pewno nie!

Odwracałam się już, kiedy coś mnie tknęło. Majacząca we mgle sylwetka, ruchy… Jakieś mi się to wydało znajome, zapamiętane z przeszłości, kiedyś z pewnością widziane, i to tu, na tej właśnie plaży… Był taki, zaraz, jak on się nazywał… wiem! Terliczak! O Boże, ale przecież Terliczak dawno nie żyje, nie wstał chyba z grobu, żeby łazić po wydmach…?!

Spojrzałam jeszcze raz. Kimkolwiek był, szedł ku mnie…

Jak grom z jasnego nieba trafiły mnie wszystkie przypomnienia równocześnie. Tej świetnej sylwetki Terliczaka, zachowanej do późnej starości, nie sposób zapomnieć, ona właśnie rzuciła mi się w oczy na parkingu w Zwolle! Ułamek wrażenia, drgnięcie obrazu, musiałam widzieć faceta w całości… nie widzieć, dostrzec, mignął mi… a razem z nim podobieństwo do tamtej postaci sprzed lat! To nie świętej pamięci Terliczak pałęta się tu we mgle, tylko sprawca holenderskiej zbrodni, który, jasny piorun, chyba rzeczywiście spróbuje mnie zabić…

Możliwe, że się nieco wystraszyłam, chociaż emocje bursztynowe ciągle działały i miały swój wpływ na moje poczynania. Żeby uniemożliwić złoczyńcy jakiekolwiek bliskie kontakty, porzuciłam nędzną warstewkę na piasku i wlazłam do wody. Sięgnęłam siatką. Cholera, głębiej było niż przypuszczałam, mogłam zgarnąć ledwo sam skraj tych bliskich śmieci. Miałam na sobie gumowy kombinezon i kurtkę, w żadnym wypadku nie należało zamoczyć kurtki, kluczyki samochodowe, portmonetka i najgorsze, komórka. Nie wiadomo dlaczego urządzenia elektroniczne okropnie nie lubią wody, herbaty zresztą też nie. Zdjęłabym ją i zostawiła na brzegu, ale pęta się tam wróg, nawet jeśli mnie nie kropnie, to, nie daj Boże, wszystko ukradnie, już nie miał kiedy się czaić, tylko akurat teraz!

Mgła znów zgęstniała, przeszła w śmietanę. Przestałam widzieć nie tylko faceta, ale także brzeg, orientowałam się, gdzie jestem wyłącznie po poziomie wody i kierunku fal, zamazało nawet śmieci. Pod siatką czułam, że na coś trafiam i coś wygarniam, ale z pewnością większość tego czegoś mi umykała.

Ogłupiały umysł zmobilizował się i ruszył. Zaniechałam na chwilę galerniczych i beznadziejnych wysiłków, zdjęłam rękawiczki, wygrzebałam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam do Waldemara. Zdążyłam pomyśleć, że jeśli zostawił swój telefon w garażu i rąbie drzewo na podwórzu, dzięki czemu jest mi niedostępny, zabiję go. Chociaż nie, może nie zdążę, sama zostanę zabita… I właśnie się odezwał.

– Panie Waldku, żadnych protestów! Z kilometr na ruskich, może mniej, cały zwał śmieci, dla mnie za głęboko, dla pana w sam raz. Bursztynowe. Na brzeg leci, tu bliżej wybieram, dalej nie dam rady, a w dodatku palant jakiś za tyłkiem mi się pęta. Pan doda gazu, bo inaczej kara boska obydwoje nas spotka.

Waldemar na głupie gadanie czasu nie tracił.

– Dokładnie gdzie pani jest?

– W wodzie. Z pięćdziesiąt metrów dalej niż pudło. Buła na brzegu stoi.

– A palant to kto?

– Nie wiem i gówno mnie to obchodzi. Zdaje się, że sprawca zbrodni. Nie widzę go, bo mgła.

– Pani w tej wodzie zostanie. Zaraz będę.

Wiedziałam, że bursztyn go zwabi, bo co do sprawcy zbrodni mogłam żywić wątpliwości. W wodzie zostałam bardzo chętnie, od morza to mleko odrobinę się rozeszło, brzeg nadal stanowił śmietanę, ale brzeg mnie chwilowo przestał interesować. Pomacałam stopą dno, twarde, no dobrze, jeszcze odrobinę, przedmioty delikatne miałam w górnej kieszeni, w dolnej pieniądze, a, niech szlag trafi pieniądze, bilon wytrzyma, a papierowe wyschną…

Zanim w upojeniu zdążyłam napchać siatkę do granic moich możliwości, Waldemar nadleciał…

* * *

Po dwóch dobach Soames Unger sytuację miał w pełni rozpracowaną, ale zarazem wiedział, że jest to ostatnia chwila. Jan Kowalik jeszcze się trzymał, nie miał jednakże złudzeń, wisiał na pajęczej nici. Całkowicie już machnął ręką na dyplomatyczne sposoby działania, nakichał na przypadki, nieostrożności i mafijnych bandziorów, kraksa albo celny strzał. I już przed sobą ma radosne życie.

Kraksy spróbował. Każdy krok zmory był mu znany od początku drugiej doby. Jego wynajęty samochód nie rzucał się w oczy, takich toyot jeździło tu więcej niż gdziekolwiek na świecie, Japończycy powinni chyba na to jakoś zareagować, potraktować jak reklamę, bodaj parę sztuk co roku dostarczać za darmo. Gdańską rejestrację widać było na każdym metrze. Szosa z Krynicy do Piasków w dni powszednie prawie pusta, dzików rzeczywiście pełno, dlaczego ona jeszcze na żadnego nie wpadła…? Inni wpadają. Fart miała jakiś przeraźliwy. Już ją miał, miejsce świetne, w trzy minuty mógł sprawę zakończyć, to nie, musiał się autobus napatoczyć. Skąd, do cholery, rozkład jazdy znał, nauczył się go na pamięć, autobus miał obowiązek przejechać przed kwadransem! Z jakiej racji pojawił się akurat w tym momencie?!

Na kolejną okazję nie miał czasu czekać. Zaczaił się z bronią, wybrał miejsce, codziennie wychodziła karmić koty, maniactwo jakieś, u siebie też karmiła koty, wariatka chyba…? A nie była przecież starą panną! Wyszła, czemu nie, ale wcześniej wyszła ta upiorna mgła, a oświetlenie to oni tam mieli oszczędnościowe, na mgłę nie było siły, kot, pies, człowiek, dwie osoby… Ruchoma zmaza i tyle.

Nazajutrz nie był pewien, jak do tej mgły powinien się odnosić, błogosławić ją czy przeklinać. Z jednej strony uniemożliwiała strzał, chyba że z przystawienia, ale, mimo przeraźliwej głupoty, jaką ta wstrętna stara prukwa prezentowała, podejść do siebie bezszmerowo chyba nie pozwoli. Zorientował się w tym prawie od pierwszej chwili, już w Warszawie, tryb życia prowadziła pozornie beztroski, a jednak… Wciąż działo się coś obok niej, ktoś się pojawiał, jacyś ludzie wchodzili w drogę, ona sama gdzieś znikała, nie miała psa, ale z obu stron jej domu ludzie mieli cholernie czujne psy, które szczekały na wszystkich. Czemuż, do tysiąca piorunów, nie szczekały na koty, tylko na ludzi…?

* * *

Soames Unger nie mógł tego wiedzieć.

– Zdemoralizowała pani kompletnie mojego psa – powiedział do mnie jeden mój sąsiad. – Ona, bo to suka, kompletnie zgłupiała, przedtem szczekała i goniła koty, jak się zaczęło pojawiać pani dziesięć kotów…

– W porywach do czternastu – skorygowałam.

– …teraz siedzi, patrzy, koty łażą bezczelnie, a ona nic.

– Wszystkie wyjałowione, odrobaczone, szczepione i łapią myszy. Pies ma więcej rozumu niż człowiek, wie, co szkodliwe, a co nie.

Psa z drugiej strony postarałam się przekupić kośćmi od pieczonych żeberek. I kotkiem dla córek sąsiada. Pełna symbioza nastąpiła, a ten pacan chciał, żeby na siebie wzajemnie szczekały…!

48
{"b":"100575","o":1}