* * *
Zarówno mieszkanie, jak i gabinet Meiera van Veen nie miały już dla Rijkeveegeena żadnych tajemnic. Sejfy znalazł i kazał otworzyć, komputery przeszukał przy pomocy utalentowanych fachowców, rezultaty wprawiły go w podziw. Ilość spraw, jakimi ten człowiek się zajmował, przekraczała wszelkie wyobrażenie, jakim cudem nadążał?
Nic, ale to absolutnie nic podejrzanego nie znalazł, poza jednym drobiazgiem. Całkowitym brakiem zdjęć. Współczesnych.
To że, wyjeżdżając, Meier van Veen zabrał ze sobą takie rzeczy jak paszport, prawo jazdy, dowód osobisty, rozmaite karty identyfikacyjne i tym podobne dowody tożsamości, było zrozumiałe. Ale, na przykład, dyplom? Na cholerę był mu dyplom w podróży, choćby i służbowej? A musiał go mieć, nie zdobyłby inaczej prawa do wykonywania zawodu! Ściśle biorąc, jeden mały albumik istniał, prezentował chłopca w wieku od lat dwóch do mniej więcej szesnastu, i na tym koniec. Żadnych innych zdjęć, prywatnych, urlopowych, towarzyskich, pamiątkowych, również nie było, to znaczy były, ale nigdzie na nich nie widniał Meier, wyłącznie jakieś obce osoby, zupełnie jakby wszystkie sam robił. Fotografa na zdjęciu zazwyczaj nie widać. Żeby człowiek nie miał w domu ani jednej podobizny własnej dorosłej twarzy? Nie do pojęcia!
Zarazem Rijkeveegeen uświadomił sobie, z jak ogromną liczbą ludzi Meier miał kontakt i jak ogromną wiedzę o nich posiadał. Świadczył usługi prawnicze wszelkiego autoramentu całemu, można powiedzieć, światu, od kalekiego emeryta poczynając, na międzynarodowych przedsiębiorstwach kończąc. Nie wszystko robił sam, bez przesady, tu zlecał, tam radził, gdzie indziej pośredniczył, ale o wszystkim wiedział. Swoją wiedzę mógł użytkować w sposób dowolny i w tym miejscu Rijkeveegeen doznał błysku natchnienia.
Nagle zrozumiał wszystko. Objawił mu się cały mechanizm działania przestępcy, jego imponujące możliwości, także i ta kłoda, która mu legła nagle pod nogami. Nie znał tylko jego prawdziwej twarzy i obecnego nazwiska.
Tego zaś właśnie domagały się od niego wszystkie oszukane instytucje. A jeszcze bardziej jego zwierzchnicy.
Jak dziki szaleniec rzucił się do pierwszych z brzegu środków łączności, żeby skontaktować się z Polską.
* * *
Ruszając z Leśniczówki w drogę powrotną, spojrzałam na wskaźnik i uświadomiłam sobie, że kończy mi się benzyna. Skręciłam zatem na szosie w prawo, do stacji benzynowej w Krynicy, żeby napełnić bak i mieć z głowy, bo nic nie wpędza mnie w taką histerię, jak bliskość rezerwy. Co prawda, tej rezerwy powinno mi wystarczać na prawie sto kilometrów i może nawet w to wierzyłam, ale moja dusza buntowała się i czepiała tak intensywnie, że wolałam jej ulec.
Żadnych innych interesów w Krynicy Morskiej nie miałam, wzięłam benzynę i ruszyłam z powrotem do Piasków.
Po drodze dogoniłam jakiś samochód. Nie śpieszyłam się, nie zależało mi na tym, żeby go wyprzedzać, szczególnie na tych zakrętach, których nigdy nie zdołałam się doliczyć. Poza tym dzień się kończył, wprawdzie jeszcze było widno, ale dziki mogły już zacząć wychodzić.
Samochód migał przede mną coraz bliżej i w końcu, mimo braku pośpiechu, dogoniłam go. Zwolniłam jeszcze bardziej i nagle, tuż za kolejnym zakrętem, ów jakiś kretyn za kierownicą stanął na hamulcu. Zarzuciło go, ustawił się w poprzek. Zdążyło mi błysnąć w głowie, że może ujrzał przed sobą wyłażące z lasu czarne stwory i też już stałam, o dwa metry od niego, tyle że zwyczajnie, a nie na środku jezdni. Dostrzegłam ruch drzwiczek i w tym samym momencie z przeciwka pojawił się autobus.
Nie miał dla siebie miejsca, to był akurat jeden z węższych odcinków szosy, samochód na środku zagradzał mu drogę. Z potężnym rykiem klaksonu zjechał prawymi kołami na leśne podłoże i wyhamował w ostatniej chwili, o włos omijając pień drzewa i nawet nie urywając idiocie przedniego zderzaka. Kierowca za zjeżdżającą w dół szybą walił się otwartą dłonią w czoło i wygrażał pięścią, miałam okno zamknięte i nie usłyszałam co krzyczał, ale musiały to być słowa barwne i mało pieszczotliwe.
Półgłówek ze środka drogi nie czekał na dalszy ciąg wydarzeń, z czego można wnioskować, że nie był półgłówkiem kompletnym, tylko najwyżej częściowym, trochę oleju mu we łbie chlupało. Cofnął się kawałek, zawinął w prawo, omal nie musnął autobusu, docisnął i uciekł. Autobus z pewnym wysiłkiem wrócił na jezdnię, opuściłam szybę, kierowca wychylił się z okna.
– Co to za głupol jakiś? – spytał gniewnie. – Zna go pani?
Pokręciłam głową.
– Pojęcia nie mam. Przede mną jechał, dogoniłam go tu. Nawet nie wiem, skąd pochodzi, nie spojrzałam na numer.
– Pewno chciał zawracać, już nie miał gdzie, popapraniec. Nietutejszy chyba.
– A pewnie, tutejszy zna drogę i wie, gdzie sztuki pokazywać.
– Pani uważa, bo znów może próbować. No, drugiego chyba nie będzie. Do widzenia!
Odjechał. Odczekałam jeszcze chwilę. Nie miałam najmniejszej ochoty narażać się na ponowne spotkanie z kretynem. Przyszło mi na myśl, że może usiłował się podstawić, odszkodowanie mu potrzebne, żeby zmienić albo wyremontować samochód. O, żadne takie, to nie ze mną akurat, już mnie w tej dziedzinie życie doświadczyło.
Ruch na szosie panował właściwie zerowy, ale kiedy powolutku ruszałam, dogoniła mnie furgonetka dostawcza, chyba wędlinę wieźli, bo w sklepie już nic nie było. Zjechałam w prawo, przepuściłam ją i pojechałam za nią na sępa, pilnując tylko odległości. Niech się cymbał grzmiący podstawia furgonetce, jeśli tak koniecznie mu na tym zależy.
Dojechałam na miejsce, rzeczywiście wieźli wędliny, skorzystałam z okazji, poczekałam trochę i od razu zrobiłam zakupy, bo sklep był po drodze. Koty spodziewały się po mnie frykasów, nie mogłam zawieść ich oczekiwań, ryby rybami, ale jakaś kiełbaska, jakieś puszeczki, jakieś chrupki…
Kretyna nigdzie nie było.
Mgła pojawiła się już wieczorem. Smugi snuły się na drodze, wokół domu i nawet w ogrodzie, głodne koty pojawiały się niczym zjawy, wyskakując z rozmazanych ciemności. Prawdę mówiąc, nie były takie okropnie głodne, ryb miały obfitość, tyle że niejako rzutami, to nadmiar, to wcale, zależnie od efektów połowu, poza tym szła zima, przed zimą wszystkie zwierzęta więcej jedzą.
Rano zaś zapanowało gęste mleko. Zrzedło odrobinę w samo południe, a potem znów się zagęściło. Wiatr znikł, morze usiadło.
Zjechałam z portu na plażę bułą Waldemara, chociaż właściwie była to chyba nasza wspólna buła, pomijając już to, że stanowiła pojazd, a nie produkt jadalny. Składała się głównie z kół i domowym sposobem zyskała coś w rodzaju kabiny z pleksiglasu, czy jak to się tam nazywało, nie wnikałam w szczegóły, poprzestając na fakcie, iż tworzywo osłaniało od wiatru i deszczu. Możliwe, iż wyglądało dziwnie. Przy użytkowaniu tego wyrywały się ze mnie wysilone stękania, na co nic nie mogłam poradzić, bo uczciwie trzeba przyznać, że zazwyczaj prowadziłam łatwiejsze pojazdy. Końskich sił dostarczała mi chyba tylko namiętność.
W prawo czy w lewo…? Nie, po lewej stronie miałam łodzie, liny, skrzynki, kłęby sieci, diabli wiedzą co jeszcze. To znaczy, wiedziałam, że powinnam to wszystko mieć, bo widać było tylko słabo majaczące zmazy, po prawej natomiast nie powinnam mieć nic aż do granicy. Pojechałam w prawo.
Zabłądzenia w tej sytuacji wyjątkowo mogłam się nie obawiać. Jeśli z jednej strony człowiek ma morze, a z drugiej wysokie wydmy, droga jest prosta i nie da rady z niej zboczyć. W dodatku, dziwna rzecz, morze wydawało się widoczne, w każdym razie dawało się odróżnić wodę od mokrego piasku. Po przedwczorajszym i wczorajszym wietrze fala jeszcze troszeczkę chlupała i, jak zwykle, zalęgła się we mnie nadzieja.
Jechałam powolutku, gapiąc się na linię piany i wydało mi się, że widzę śmietki. Zatrzymałam pudło, wysiadłam, zabrałam siatkę i ruszyłam dalej piechotą, o ile ten sposób posuwania się do przodu można w ogóle nazwać ruchem. Siatkę wlokłam za sobą, rysując drągiem osobliwą, pętlącą się linię.