Meier van Veen nie został ponownie przepytany. Jak zwykle, opóźniał inspektorowi wszelkie działania, wciąż podróżując służbowo. Tym razem znikł z horyzontu jakoś wyjątkowo dokładnie i nie było go nigdzie. Rijkeveegeen zdenerwował się trochę, bo był z nim umówiony na określony dzień i godzinę, a dotychczas Meier terminów dotrzymywał, możliwe zatem, że coś mu się stało. Soames Unger w pełni był zdolny go sprzątnąć, tym samym rzucając nań wszystkie podejrzenia.
Poszukiwania Meiera van Veen ruszyły pełną parą i Rijkeveegeen odpracował całą geografię. Sprawdził w Brukseli, w Paryżu, w Stuttgarcie, w Berlinie, w Kopenhadze, w Atenach, w Madrycie, w Kairze, w Tokio, w Nowym Jorku, w Ottawie, w Zurichu, w Londynie, w Wiedniu, nawet w Moskwie. Nie pożałował sobie Australii, Nowej Zelandii i Ameryki Południowej, rozpuścił wici wszędzie.
Zewsząd uzyskał informacje, że owszem, mecenas van Veen był, bardziej czy mniej dawno, ale już go nie ma. Jego chwilowa nieobecność nikomu w niczym nie szkodzi, bo prowadzone sprawy doprowadził do szczęśliwego zakończenia, a nowych jeszcze nie napoczął. Robiło to takie wrażenie, jakby uporządkował co trzeba i zrobił sobie urlop, może zwiedza góry Hogar albo przepływa Ryczące Czterdziestki.
W żadne Czterdziestki Rijkeveegeen nie uwierzył i zdenerwował się silniej. Idąc drogą rosnących podejrzeń, skontaktował się z Polakami i spytał, gdzie się podziewa ten ich Stefan Obliga.
A nigdzie. Obliga Polakom zginął. Wypisz, wymaluj tak samo, jak Rijkeveegeenowi Meier van Veen.
Subtelnie, delikatnie i bez oficjalnego krzyku inspektor sprawdził konta bankowe Meiera i okazało się, że jest na nich zdumiewająco mało pieniędzy. W ostatnich tygodniach pan van Veen zrobił się jakiś taki strasznie rozrzutny i powydawał prawie wszystko. Co z tym zrobił, nikt nie wie, może skompletował sobie kolekcję diamentów.
Meier van Veen nareszcie wyszedł inspektorowi na prowadzenie i o ładne parę długości wyprzedził rozzłoszczonego Dekkera.
Kołatał się w atmosferze jeszcze ostatni cień wątpliwości, bo Meier znikł dziwnie. Mieszkanie zostawił tak, jakby lada chwila miał do niego wrócić, pełne odzieży, książek, dokumentów, korespondencji i pamiątek, gabinet podobnie, personel w postaci jednej sekretarki i jednego aplikanta pracował nadal, nie został zwolniony ani powiadomiony o utracie pracodawcy, pensje dla obydwojga leżały na koncie służbowym i wystarczały do końca roku, nic nie wydawało się ostateczne. Znikł jakby bez przygotowania, znienacka. Może i rzeczywiście ktoś go zabił, jakiś bandzior dokonał napadu, obrabował, zwłoki utopił…
Zabezpieczywszy się na wszelki wypadek ze wszystkich stron, zaopatrzony w pełny asortyment odpowiednich zezwoleń, nakazów i wyroków, Rijkeveegeen przystąpił do szczegółowej penetracji całego stanu posiadania zaginionego mecenasa. Apartament poszedł na pierwszy ogień.
* * *
Soames Unger umiał się wtapiać w otoczenie. Gdziekolwiek się znajdował, pasował tak, że nie budził w nikim najmniejszych podejrzeń. Jako ekolog, wydelegowany z Unii Europejskiej dla sprawdzania równowagi pomiędzy florą i fauną, dał się już zauważyć w Bieszczadach, w Białowieży, w Kampinosie i na Mazurach, zdążył, nie musiało to długo trwać, wystarczyło pokazać się paru osobom, zamienić kilka słów i gotowe. Teraz mógł w tej samej postaci wystąpić na Mierzei, z nazwiskiem tylko miał kłopot.
Stefan Obliga wściekł mu się za szybko. Może nie tyle wściekł się Obliga, ile podła zmora nie dała się zabić. Może to on sam był zbyt ostrożny…? Może niepotrzebnie obawiał się podejrzeń, złapania, w końcu bandytyzm w tym kraju jest tak rozpanoszony, że o jakimś natychmiastowym pościgu po byle strzale nawet myśleć nie warto. Nie tak od razu by jej trupa znaleźli, jeszcze później rozpoczęliby śledztwo, a wówczas on byłby już daleko, wśród starych znajomych, witałby się z nimi i wysłuchiwał sensacyjnych opowieści i plotek.
Jednakże napad rabunkowy nieznanych bandziorów pasował mu bardziej. Jeden strzał, a niechby i dwa, bez rabunku, musi nasuwać podejrzenia, kojarzące się z nim nieodparcie. Wściekły upór policji bywa niebezpieczny, a kto ich tam wie, może by się uparli…? Napadu rabunkowego nie zdążył zorganizować i zmora mu się zmyła spod ręki.
Trudno, przepadło, popełnił błąd czy nie, nazwisko stanowiło zgryzotę. Dotychczas dysponował taką ilością znakomitych, niepodważalnych dokumentów, że nie musiał się nimi przejmować i zapewne trochę tę sprawę zlekceważył. Dwa wydarzenia go zaskoczyły, znienacka dokopała mu Neeltje i nadział się na świadka, zbytnio musiał przyśpieszyć likwidację swojego cudownego procederu, a teraz zabrakło mu jeszcze bodaj jednego dowodu tożsamości. To coś, czym posługiwał się jako ekolog, nie zniosłoby niczyjego wnikliwego spojrzenia, gorzej, widniało na tym jego własne zdjęcie, jego prawdziwa twarz. Nazywał się, co prawda, Jan Kowalik, ale autentyczny Jan Kowalik istniał, żył, podobny był do niego jak pięść do nosa, a znaleźć go można było najłatwiej w świecie. Jedyną nadzieję pokładał w panience, która, w wyniku własnej, niepojętej pomyłki, obdarzyła Kowalika dwoma egzemplarzami dowodu osobistego, w dodatku z dwiema różnymi fotografiami, nie zwróciwszy na to najmniejszej uwagi. Panienka pomyłki się wyprze, to pewne, ale już pierwsza kontrola wykaże fikcyjność jednego z tych dokumentów.
Jak dotąd, nie naraził się nikomu i nikt w nic nie wnikał, ale nie należało kusić losu. Musiał załatwić sprawę możliwie szybko i zniknąć.
Teren, na którym znalazł się obecnie w pogoni za tą idiotką, wydawał się wprost idealny. Ludzi mało, wszyscy zajęci, uchetani rybami do ostateczności, las, pusta plaża i morze. Turystów jak na lekarstwo, ale akurat tylu, żeby jeden człowiek więcej nie zwracał na siebie uwagi. Zimno i wiatr, zniechęcające do spacerów, policji ani śladu, straż graniczna uczulona wyłącznie na obce numery rejestracyjne, a za to granica blisko, zza tej granicy zaś, jak powszechnie wiadomo, wdziera się straszna, ruska mafia. Czemużby dwóch czy trzech… nie, trzech to za dużo, dwóch… prymitywnych bandziorów nie miało dopaść samotnej baby, z pewnością bogatej, bo żebraczki na urlopy nadmorskie nie jeżdżą. A że żadna baba, choćby i milionerka, nie łazi ze swoim majątkiem po plaży i lesie…? Prymitywnym bandziorom taka myśl do głowy nie przyjdzie.
Nie upierał się zresztą przy obcej mafii, tubylczy bandyta też byłby niezły. Kłopot sprawiał mu zdumiewający brak tubylczych bandytów, nikt się tu nie bał wracać do domu po nocy, nikt nie barykadował drzwi, żadne gwałty, napady ani kradzieże nie wchodziły w rachubę. Jedynym niebezpieczeństwem groziły dziki, beztrosko wyłażące na szosę i powodujące niekiedy wypadki samochodowe, ale obrzydliwa zołza o zmroku nie jeździła…
Za to do portu wracały kutry. Do dwóch portów. W jednym trwały, wyciągnięte na piasek, w drugim telepały się, zacumowane blisko siebie. Odboje odbojami, ale mogły przecież zderzać się, na przykład, rufami, względnie stykać, rufa i dziób, i gdyby ktoś wpadł przypadkiem, przez nieostrożność, na taki styk trafił głową… Pomoc lekarska? Pół godziny to absolutne minimum, pewniejsze trzy kwadranse, a nawet godzina, pogrzeb tego kogoś mamy jak w banku.
Utopić się… Przy takiej ilości wody żadna sztuka, rzecz w tym, że nikt się nie kąpie w listopadzie. Wypadek samochodowy… Kto potrafi nakłonić odyńca, żeby wylazł na szosę w odpowiedniej chwili? A bez odyńca…? Śnieg jeszcze nie padał, gołoledzi nie było… No, zakręty niezłe, większość je ścina, wystarczy przykry zbieg okoliczności… Ale muszą być świadkowie i drugi pojazd… Nie, zaraz, sprawca spowodował kraksę, baba rąbnęła w drzewo, a on uciekł, śladów tu tyle, że nic się z nich nie da wywnioskować, owszem, coś podobnego dałoby się załatwić…
Wszystko to Soames Unger dostrzegł, obejrzał, wywnioskował i obmyślił w ciągu jednej doby. Następną poświęcił na badanie szczegółów.