– Zaraz. Tylko anielski spokój może nas uratować. Ja nie stanowię jedynej drogi do niego, jakiś wściekle bogaty facet musi się gdzieś objawić…
– Nie musi – przerwał mi Górski energicznie. – Może być objawiony już dawno. Obojętne, kto to taki, protetyk dentystyczny, wspólnik jakiejś firmy, spadkobierca wuja z Argentyny, giełdziarz, któremu się powiodło… Siedzi na ciężkiej forsie, nie musi nią szastać na prawo i na lewo, ale resztę życia ma z głowy. Na atłasach. We własnej postaci, z własną gębą, bez tej udręki z maskowaniem…
Zastanowiłam się ponownie.
– Coś go trzyma w Polsce? Kto powiedział, że musi mnie spotkać?
– Pani się plącze po Europie…
– Ale do Ameryki nie latam! Do Australii też nie! Nigdzie nie latam, nie podobają mi się przepisy linii lotniczych! Kalifornia ma łagodny klimat…
– Może on nie lubi trzęsień ziemi…
– Nie codziennie się trzęsie! Floryda…
– Tajfuny.
– Afryka Południowa! Nowa Zelandia!
– To może niech pani tam pojedzie – zaproponował Górski z silną irytacją. – Nie czepiałbym się, bo świat przed nim stoi otworem, to fakt, ale po cholerę on pani szukał? Dlaczego trzasnął Feuilleta? Coś w tym ma, że nie może pokazać twarzy!
– Mel Gibson to on nie jest – zapewniłam go zimno. – Książę Filip też nie.
– O Jezu, ratuj… Możliwe, że chce się swobodnie kontaktować z ludźmi, bez obaw, że ktoś go rozpozna. Cholera go wie. Może liczy się z jakimś pokazywaniem publicznie albo co. Może w ogóle jest znany z twarzy, tylko nikt nie wie, że to on. Może już istnieją w stosunku do niego jakieś podejrzenia, a te zabójstwa byłyby gwoździem do trumny. Dowiemy się, jak zostanie złapany, ale bez pani nie ma na to szans, więc niech pani przestanie lekceważyć samą siebie!
Zapewniłam go, że przeciwnie, zdobędę się raczej na skłonności megalomańskie, i wstałam wreszcie z murku. Siedząc na fryzjerskim fotelu, zaczęłam rozmyślać nad motywami, które kazały facetowi tak uparcie na mnie dybać. Bo że dybał, wydawało się pewne, po diabła by inaczej mnie szukał? Nie po to przecież, żeby ponownie przepraszać za zderzenie przy moim bagażniku ani też w celu odzyskania kwitka ze stacji benzynowej!
Wyobraziłam sobie siebie na jego miejscu.
Zabiłam kogoś. Osobiście, ja jako ja. Załóżmy, że zamierzam istnieć nadal jako ja, a zbrodnię ukryć na wieki. Tymczasem złapała mnie na tym jakaś ludzka jednostka, jedyna, która może mnie zdradzić, ujrzawszy przy byle jakiej nieszczęśliwej okazji. Nerwicy dostanę, starając się unikać okazji, fotografować się każę wyłącznie od tyłu, na żadne spotkanie z ludźmi nie pójdę, żadnego zaproszenia nie przyjmę, a jeszcze gdybym, nie daj Boże, miała załatwiać różne interesy…? Piekło, nie życie!
Wobec tego muszę zabić jednostkę.
Ale zabić bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń, bo złośliwość losu spowoduje, że padnie akurat na mnie. Nie, nic z tych rzeczy, musi to być przypadek, co też ona może, ta jednostka, niefartownym przypadkiem…? Wpaść pod pociąg? Nikt nie posądzi maszynisty, że specjalnie na nią czatował, tak jak może się przytrafić w wypadku samochodu. Wylecieć z okna dziesiątego piętra? Myła to okno, na przykład… A jeśli mieszka na parterze? A jeśli w ogóle muszę zabić faceta?
Popłynął na ryby i utopił się. Jeśli nie jest wędkarzem i żadnych ryb maniacko nie łowi, już będzie podejrzane, bo niby dlaczego nagle popłynął, i to jeszcze wybrał sobie sztormową pogodę? Po górach cholernik nie chodzi, w przepaść nie zleci… Jak oni się właściwie zabijają…? A, prawda, motor! Samochód niepewny, może wyjść z kraksy połamany, ale z życiem, chyba że się spali, pas mu się zaciął, wybuchło i cześć. Jeszcze go trzeba namówić na kraksę, bo każde uszkodzenie znajdą i przypadkowość diabli wezmą. Nie, motor lepszy, oni ostro latają, byle dziura w nawierzchni, byle kamień, drzewo…
A jeśli ten mój podlec nie jeździ motorem? I nie pije, ścierwo, abstynent się znalazł, parszywa jego twarz!
Otruć. Chyba tylko…? Jad kiełbasiany, grzyby… Zeżarł, powiedzmy, przez pomyłkę, pomoc lekarska nie zdąży, o to nie ma obawy, ale skąd ja mu wytrzasnę jad kiełbasiany? I jak go nakłonić do spożycia? Z mojej ręki przecież niczego do pyska nie weźmie!
Umęczyłam się na tym fotelu fryzjerskim zgoła do nieprzytomności i nic mi z tego nie przyszło, nie dałam rady zabić go przypadkowo. W drodze powrotnej wróciłam do koncepcji zabijania baby, co o tyle miało sens, że zabójca Neeltje też sobie planował babę. To znaczy mnie.
Zaczęłam obmyślać przypadkowe zabicie siebie. Szło mi jak z kamienia, do tego stopnia, że w końcu machnęłam ręką na przypadkowość i postanowiłam się zwyczajnie zastrzelić. Z daleka, śladów nie będzie, broń nie rejestrowana, nabyta na bazarze od ruskich, potem ją utopić nie w żadnym morzu, tylko w dziczym dole. Morze potrafi wyrzucić wszystko ze słupem telegraficznym i cysterną kolejową włącznie, a na głębię o tej porze roku się nie dostanę, dziczy dół natomiast… Proszę bardzo, kto chce, niech się pcha do niego, nawet nielegalni poszukiwacze bursztynu ze swoją maszynerią nie dali tym dołom rady.
Na wszelki wypadek może się przebiorę tak, żeby z daleka mnie nie rozpoznał. W starą odzież Waldemara, na przykład…
* * *
Inspektor Rijkeveegeen zdołał w pewnym stopniu uzupełnić swoje braki wiedzy i pozbyć się Friedricha de Roos jako podejrzanego.
Z dwóch dni, na które brakowało mu alibi, jeden został zbadany. Kradł samochód Ewy Thompkins czy nie, Neeltje w każdym razie zabić nie mógł. Nie było go ani w Amsterdamie, ani w Zwolle, ani w ogóle w Holandii, znajdował się w Danii, a konkretnie w Charlottenlund, na wyścigach kłusaków. Mógł tego nie pamiętać, bo w czasie urlopu bywał na wielu różnych torach wyścigowych i niekoniecznie w niedziele, jego pobytu zaś nie zarejestrował żaden hotel, nie spędził bowiem nocy w hotelu. Spędził ją na jachcie, właściwie na dwóch jachtach, zakotwiczonych tuż obok siebie, nie na obu równocześnie, rzecz jasna, tylko kolejno. Najpierw na jednym grał w pokera w przypadkowym i obcym, ale całkiem przyzwoitym towarzystwie, a potem przeniósł się na drugi, gdzie równie obca mu dama czuła się osamotniona, pełna obaw i żałości, bo mąż jej się gdzieś zapodział, i usilnie domagała się towarzystwa. Potowarzyszył jej chętnie, o poranku zaś odjechał. Wszystko to razem miało prawo wylecieć mu z głowy, zważywszy, iż od popołudnia był na niezłej bani.
Na bani zaś był z tej przyczyny, że pokochał go dziko jeden z graczy. Gracz ów trafił po szóstej gonitwie osławionego vifajfa, wygrał rzetelny pieniądz i uparł się, że jest to zasługa Friedricha, który podsunął mu konia. Począł go czcić niezwłocznie bardzo licznymi napojami, zapamiętał dokładnie i pamiętał do tej pory, być może również dzięki temu, że jeździł nowym samochodem, kupionym za wygraną. Szczegóły wydarzenia w upojeniu wspominał i opisywał każdemu, kto mu tylko wpadł pod rękę, aż wreszcie dotarły i do policji, wspomagającej holenderskiego kolegę.
Graczy w pokera połapano, odnalazła się nawet i dama, bo jachty bywają rejestrowane, nikt się Friedricha nie wyparł i w ten sposób Rijkeveegeen zdjął sobie z głowy najgorszego z podejrzanych.
Dekker de Haes, niebotycznie wściekły, odpowiedział na wszystkie pytania, nie podważając nawet uczuć Natalii Sterner, stosując przy tym, jako przerywniki, najrozmaitsze groźby karalne, z wytoczeniem policji sprawy sądowej na czele. Za kompromitację, na jaką został narażony, za spaskudzenie opinii zawodowej, za straty czasu i moralne, za posądzenie o talenty ogiera, buhaja, tryka i knura, za wrzody żołądka, które z pewnością będzie miał, oraz za mordobicie, o które niewątpliwie zadbają mężowie wszystkich znajomych dam. Zbrodnia w tym całym interesie stała na ostatnim miejscu.
Mimo wszystkich awantur, Rijkeveegeen na razie jeszcze z niego nie zrezygnował, bo Soamesa Ungera podejrzewał o talenty także i aktorskie.