Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gnębiło ją średnio, bo i radosna była, i przerażona, i zaniepokojona, i dumna, i chyba ożywiona nadzieją. Na moment przestałam słyszeć, co mówi, ponieważ rozzłościła mnie znienacka myśl, że nie znam ludzi. Cała ta idiotyczna, zbrodnicza afera, którą powinnam być śmiertelnie wystraszona, dzieje się poza moimi oczami. Nie poznałam nikogo… No nie, przesada, podejrzanych oglądałam na zdjęciach, ale reszta? Ewa Thompkins, inspektor Rijkeveegeen, nieboszczka Neeltje, Jantje Parker, Natalia ze Stuttgartu, gliniarz Jadzi Gąsowskiej, paryski cieć… No dobrze, ciecia im mogłam darować. Ale zatrzęsienie glin holenderskich, żona Rijkeveegeena, zabity pod orzechem Filet… nie, jak mu tam… a, Feuillet… Braki optyczne po prostu potworne!

– …o panią pytał już dwa razy, zmartwiony taki – mówiła matka Jadzi. – Nazwisko podał jak trzeba, paszport pokazywał, zapisałam nawet, więc mu powiedziałam, że pani jest w Piaskach, zapamiętałam, jak mi pani mówiła, bo myśmy z mężem też tam przecież byli. W Krynicy Morskiej. Może ja źle zrobiłam?

Nagle do mnie dotarło.

– O rany. Kto to był? Jakiś dziennikarz?

– Nie, on mówił, że z zagranicy, na krótko przyjechał, a jacyś znajomi coś chcieli.

– I jak się nazywał? Zostawił może telefon?

– Telefonu nie, ale nazwisko… Zaraz. Stefan Obliga.

– Masz ci los, to trąba, może on z Australii, znajomi z Australii właśnie mi zginęli. A ja im. Nie mógł zostawić telefonu, półgłówek? Jakoś bym go złapała.

– Nie zostawił, a mnie to do głowy nie przyszło.

– Zaraz. A jak on w ogóle do pani trafił? Skąd wiedział, że pani mnie zna?

Gąsowska trochę się zakłopotała.

– A, bo wie pani… To przez Jadzię… Znaczy, przez Ewę… To ich znajomy jakiś, tego męża znajomy, tam był, w Anglii, specjalnie podobno przyjechał, żeby tej Ewie coś załatwiać i jakoś im się zgadało, że to pani właśnie przy tej zbrodni była. Czy coś takiego… On po polsku mówi przecież i tak się nawet ucieszył, bo właśnie pani szuka… Czy coś takiego, ja, tak prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, ale w końcu do nas przyszedł…

Wyzbyłam się złudzeń w kwestii głupkowatego poszukiwacza z Australii. Gąsowską docisnął morderca, który uparł się mnie zabić…

Czarowną myśl zostawiłam sobie na później.

– A, czort go bierz. Zaraz. Wie pani co, niech Jadzia przyśle zdjęcie tego swojego wielbiciela, obejrzę go sobie przy okazji, ja lubię wszystko oglądać na własne oczy. A, właśnie! Jak ten Obliga wyglądał?

– A nawet sympatycznie, powiem pani. Siwy, taki starszy pan, ale z tych, co się dobrze trzymają. Powiem Jadzi, pani ma rację, ja już nawet pytałam ją, czy ten Obliga nie od nich, i właśnie tak. Niech przyśle zdjęcie, zanim co…

Obelga, Oblega, Obladro, Obliga… Do Małgosi też się pchał. Wszystkim stronami do mnie dociera, a kontaktu do siebie nie zostawił ani razu…

Do fryzjera weszła klientka, która, zdaje się, zajęła czekające na mnie miejsce. Nie przejęłam się tym, przeciwnie, chętnie ustąpiłam jej pierwszeństwa i pozostałam na murku.

Zadzwoniłam do Górskiego.

– Otóż oświadczam panu – rzekłam z wielką zaciętością – że palcem o palec nie stuknę, słowa nie powiem i pozwolę się zabić, jeśli Ryjek-Wagon nie przyśle swojego zdjęcia razem z żoną. Ostatecznie może być oddzielnie on, oddzielnie żona. Ja muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia, a inaczej, niż oczami, nie rozpoznam. Zdjęcie przysłać, nie sztuka, te małpie poczty potrafią wszystko. A do mnie proszę DHL-em.

Robert Górski zaniepokoił się porządnie.

– Coś się stało?

– Szuka mnie jakiś. Rysopis pan uzyska od Małgosi, mojej siostrzenicy, i od Elżbiety Gąsowskiej, matki Jadzi. A…! Także od Jadzi i Ewy Thompkins. Możliwe, że i od jakichś innych osób, ale tylko o nich wiem na pewno. Nie znam człowieka, ale niemożliwe, żeby posłaniec z Australii szukał mnie tak idiotycznie.

– Dlaczego z Australii?

Wyjaśniłam sprawę. Górski milczał przez chwilę, a potem odetchnął głęboko i puścił farbę.

– Rijkeveegeen już wie o tym. Bertlett mu powiedział. Przypadkiem był przy rozmowie tej angielskiej Gąsowskiej z matką i od razu go tknęło. Holendrom zginął pierwszy podejrzany i wszyscy mają złe przeczucia, to może być on, facet cały czas jedzie na lewych papierach. Wszyscy uważają… no, niech pani się sama zastanowi… ile czasu można udawać kogoś innego? Jeśli obmyślił sobie całą aferę, od początku do końca, jeśli przez lata robił te sztuki z twarzą i tak dalej… Może w końcu ma dosyć? I chce się odpalantować od charakteryzacji?

– I akurat tak będzie wyglądał, jak na parkingu w Zwolle?

– Rijkeveegeen już odbadał, że ta denatka, van Wijk, zaskoczyła go. Tam rozmaitych fachowców zaangażowali, od czasu do czasu on musiał odpocząć, jak by tu… fizjologicznie. Kropnął ją we własnej osobie, a nie odmieniony, no i tę własną osobę akurat pani musiała zobaczyć. I Philip Feuillet. A tymczasem, lekarze tak twierdzą, do tej własnej osoby musi wrócić, dla zdrowia i w ogóle. Philipa ma z głowy…

– I ja mu zostałam.

– Zgadza się. Jak naprawdę wygląda i jak się nazywa, nikt nie ma pojęcia. Teraz się wcielił w Stefana Obligę, tego prawdziwego Obligę już mamy, istnieje, mieszka… jakie znowu mieszka, przebywa… w Paryżu, w charakterze kloszarda, i nawet nie jest pewne, czy jeszcze żyje. Ale bardzo niedawno żył. Okradziony z dokumentów przeszło dziesięć lat temu. Sztuczny, ten wcielony, zmył się nam dosłownie spod ręki, przedwczoraj, chyba miał ślepy fart. Jak on nie leci na panią, to ja jestem przeorysza u klarysek.

– Bardzo mi przyjemnie – skomentowałam zgryźliwie. – W tym wieku ktoś na mnie leci…? Siwych, w każdym razie, będę unikać.

– Niech się pani nie wygłupia. Nie mamy ludzi do ochrony. Jak Boga kocham, nie wiem, co z panią zrobić!

– Udusić – mruknęłam, możliwe, że bez nacisku. – Facet znalazł się w naszym ukochanym kraju, gdzie ciągle jeszcze pokutuje ewidencja ludności. Gdzieś zamieszkał, nie? Hotele, wynajmowane lokale mieszkalne…

– Niechże pani da spokój. Owszem, miesiąc temu pomieszkał parę dni w Sobieskim, ale na tym koniec. Wynajął sobie coś gdziekolwiek, już zaraz każdy leci z meldowaniem, niech mnie pani nie rozśmiesza. Musiała pani tak się ujawnić przed Gąsowskimi?

Pamięć, wyjątkowo, zgodziła się świadczyć mi usługi, bodaj przez chwilę. Rzeczywiście, wyznałam Gąsowskiej, matce Jadzi, że widziałam złoczyńcę, podałam jej swój adres, była u mnie, nie kryłam wyjazdu… Przypadkowo znała miejsce, mogła powiedzieć każdemu, od pierwszej chwili plątały się po mnie złe przeczucia…

A tam, zawracanie głowy z przeczuciami!

– I rzeczywiście pan, razem z Ryjkiem-Wagonem, uważa, że on zmył się z oczu świata i teraz się ujawni, próbując mnie zabić? On głupkowaty czy jak? Siwy, za pół godziny możecie mieć rysopis…

– Naprawdę pani uważa, za cała policja zacznie teraz łapać wszystkich siwych?

– A dlaczego nie? Na własne oczy widziałam, jak drogówka łapała tłuste blondynki w małych fiatach na całej trasie od Młocin do Mokotowa…

– Drogówka może, ale jeśli on będzie szedł piechotą? Gąsowska… o, żeby tylko Gąsowska, całe Łomianki trąbią o strasznej zbrodni, którą pani widziała na własne oczy. Nie zdaje pani sobie sprawy z tego, że jest pani osobą w pewnym stopniu znaną? Może nie tak, jak, na przykład, Maryla Rodowicz, ale też starczy. Mógł się dowiedzieć o pani wszystkiego, plotek również, Gąsowska w dobrej wierze wyjawiła mu miejsce pani pobytu i cześć. Przecież ja też wiem, gdzie pani jest… A, właśnie! Z drugiej strony, trzeba uczciwie przyznać, obie te Gąsowskie okazały się przydatne, Jadzia od pierwszego kopa zwierzyła się Bertlettowi, a on miał dość rozumu, żeby z miejsca pchnąć sygnał do Rijkeveegeena. A on do nas, dzięki czemu fałszywy Obliga już ma przechlapane. Ale tam, na Mierzei, rąbnąć kogoś i ukryć zwłoki w dziczym dole, żadna sztuka, a może pani być spokojna, że on wygląda inaczej i diabli wiedzą, jak się teraz nazywa. I nikt na świecie już go nie rozpozna!

Zastanowiłam się.

44
{"b":"100575","o":1}