– Gadali o jej pobycie w Krakowie. Jak im w to wskoczyły kradzieże samochodów, nie mam pojęcia i Natalia też za skarby świata nie może sobie przypomnieć, ale to podwójny poradził, żeby zaparkować w znajomym, pustym garażu. I Natalia jest pewna, że wyrwało jej się coś o Ewie. Co ona, Ewa znaczy, ma zrobić z samochodem, bo nie pojadą dwoma i tak dalej, a on, podwójny znaczy… Czy ja teraz mówię wyraźnie i porządnie?
– Bardzo wyraźnie, porządnie i całkiem niegłupio – pochwaliłam.
– Podwójny zdziwił się, skąd problem i od czego garaż faceta. Natalia chwyciła pomysł i natychmiast zadzwoniła do Małgi, a Małga właśnie jechała do Ewy, powiedziała jej o tym i Ewa też chwyciła. Więc Natalia nie musiała nikomu niczego mówić, bo do niej przyszło. A przypomniała to sobie tak dokładnie teraz ze strasznego powodu.
Z wyraźną satysfakcją Martusia zamilkła i prawie pożałowałam, że zaoszczędziłam jej stresu. Potem, wpływ morza oczywiście, ukoiłam uczucia, bo w końcu znajdowałam się w ulubionej okolicy i mogłam znieść więcej niż osoba w mieście bliskim gór. Gdybym znajdowała się wśród gór, przegryzłabym gardło pierwszemu napotkanemu odyńcowi.
– No! – pogoniłam ją średnio łagodnie. – Wal ten powód.
– Widziała tego… no, jak mu tam… Dekkera de coś. Ten szatan, nie kogut. I zalęgła się jej wątpliwostka, bo wątpliwość to za dużo powiedziane. Takie tam mikroelementy procentu…
Przez moment plątał mi się po umyśle jakiś mikron czy coś w tym rodzaju, odpędziłam od siebie określenia matematyczne, znając wiedzę w tej dziedzinie Martusi, poprzestałam na doznaniach natury humanistycznej i doskonale pojęłam, iż chodzi po prostu o cień wrażenia.
– …że to nie był podwójny, tylko właśnie Dekker. I wtedy jej klapkę odblokowało. Przypomniała sobie wszystko, prawie każde słowo, ale za faceta zabić się nie da. Pewne jest, że on wymyślił, a nie ona i nie Ewa. I co teraz zrobić?
Samą mnie to dziwiło, ale jednak myślałam.
– Zaraz, czekaj. A skąd ci się wzięło dwa o? Taki z dwoma o należał do tej drugiej, tak mi się wydaje, do tej jeżdżącej po świecie.
– A ja mówiłam dwa o? – zaniepokoiła się Martusia. – Nie upieram się, czegoś dwa, może e. Żaden z nich nie ma w nazwisku dwóch o?
– Jeden ma, ale to ten od, no, jak jej tam, Malwiny. Ustalmy to, bo żaden policjant świata takiego czegoś nie zniesie. Wniknij w siebie, skąd wzięłaś dwa o?
– Z rozpędu – wyznała Martusia po długim i głębokim namyśle, z bardzo wyraźną skruchą. – Dwa o możesz wyrzucić. Chyba masz rację z tym Ryjkiem-Wagonem, to nie ja powinnam do niego dzwonić. To co teraz?
– Czekaj – powstrzymałam i ją, i siebie, widocznie morze miało pozytywny wpływ także na umysł. – To dlaczego ona była taka spłoszona, jak go rozpoznała na fotografii jako tego drugiego? Podwójnego mam na myśli. Skoro wcześniej wiedziała, że on jest podwójny…?
– Bo wiedziała nieoficjalnie. Przez męża, jakoś to się zrobiło przypadkiem. I zdaje się, że on wcale nie wiedział, że ona wie, a ona myślała, że chodzi o przekręty w interesach. I dalej tak myśli. I oczywiście tym bardziej nie chciała robić mu koło pióra, a przy zdjęciu jej się samo wyrwało, z zaskoczenia, bo lepiej go znała jako Szweda niż jako tego drugiego. Powiesz wreszcie, co teraz?
– Tyłek mi się odgniótł na tym pieńku doszczętnie, jakieś sęki tu sterczą. W dodatku nie mam papierosów, na plażę nie zabieram. Ale wytrzymam jeszcze chwilę, powtórzmy to sobie granitowo porządnie i zadzwonię do Górskiego, a dalej niech on się martwi. I niech on uszczęśliwia Ryjka-Wagona, szczególnie tym mikroelementem dla Dekkera…
Mikroelementy Górskiemu darowałam ze zwyczajnej litości. Wciąż na tym nierównym pieńku, lepszy taki niż żaden, powtórzyłam mu całą relację, korzystając ze znakomitego zasięgu komórki. Wysłuchał z wielką uwagą i całkowicie potwierdził moją opinię, że Ryjek-Wagon ma fajne życie…
* * *
Inspektor Rijkeveegeen zachował spokój tylko dzięki temu, że był Holendrem i wybuchy temperamentu nie musiały mu niszczyć psychiki. Z trzech podejrzanych Friedrich de Roos zszedł mu na ostatnie miejsce i może całkowicie wyrzuciłby go z listy, gdyby nie brak alibi beztroskiego podleca akurat w momentach zasadniczych. Z drugiej jednakże strony, na chwilę walenia w łeb Philipa Feuilleta spróchniałym konarem Friedrich alibi miał. Granitowe i gwarantowane. Mianowicie właśnie owego poranka wsiadał do samolotu w Rzymie, żeby wrócić do Amsterdamu, w dodatku nie sam, a w towarzystwie dwóch wspólników firmy, nie mających żadnego powodu do wygłaszania łgarstw. Jego obecność w okolicy domu nieboszczki, starej Bernardyny, odpadała.
Meier van Veen i Dekker de Haes znaleźli się na pierwszym miejscu łeb w łeb, aczkolwiek Dekker wyrównał z Meierem dopiero po ostatnich wiadomościach z Polski.
Tajemniczy Soames Unger kamuflował się znakomicie i mógł nim być każdy z tych dwóch, pod warunkiem odmiany powierzchowności. Małżonka inspektora udowodniła niezbicie, iż taka odmiana nie napotyka najmniejszych trudności, poza kosztami, rzecz jasna. Mimo głębokiego przekonania o słuszności podejrzeń, Rijkeveegeen nie miał jednak szans na drapanie podejrzanych po twarzy i nacinanie im skóry żyletką, prawo wzbraniało mu nawet szarpania ich za włosy, nie wspominając o dłubaniu w oczach. Same możliwości natury poniekąd technicznej, jakie obaj posiadali, nie wystarczały na postawienie ich w stan oskarżenia, szczególnie, że sprawcą zbrodni musiał być jeden. A nie dwóch.
Usilnie popierany przez poszkodowane towarzystwa ubezpieczeniowe Rijkeveegeen uzyskał wreszcie zgodę na dyplomatyczne naruszenie rozmaitych tajemnic finansowych. Nie żeby zaraz wszystkich, ale przynajmniej niektórych. Na tę właśnie drogę wkroczył już wcześniej, poniekąd nielegalnie, a teraz złapał szerszy oddech i doznał wyraźnej ulgi.
No i rezultat zaczął błyskać.
* * *
Soames Unger błyskawicznie połapał się, że to koniec. Nie może zwlekać ani sekundy dłużej, musi zniknąć ze świata w swojej oficjalnej postaci, zlikwidować także Soamesa Ungera, co przyjdzie mu bez trudu, i wrócić do siebie samego, prawdziwego. Z całym szmalem, który udało mu się zdobyć i który, co najśmieszniejsze, miał pełne prawo posiadać. Jako geolog, od ćwierćwiecza fartowny w poszukiwaniach.
A jako fartownego geologa znało go mnóstwo ludzi i w razie potrzeby wszyscy mogli za nim świadczyć. Potrzeby zresztą nie przewidywał.
Na przeszkodzie stała mu wyłącznie ta jedna jedyna upiorna zmora. I teraz wreszcie mógł się nią zająć poważnie i bez przeszkód.
* * *
Na moją służbową komórkę zawsze można mnie było złapać, przeważnie nosiłam ją ze sobą. Jakoś ostatnimi czasy szczęśliwie się zdarzało, iż byłam łapana w sytuacjach bezkonfliktowych, na fotelu u fryzjerki, w kuchni moich nadmorskich przyjaciół, w samochodzie zanim jeszcze zdążyłam ruszyć, względnie na plaży, w pobliżu czegoś, na czym dawało się usiąść.
Elżbieta Gąsowska, matka Jadzi, złapała mnie w drzwiach zakładu fryzjerskiego.
– Ja już, proszę pani, sama nie wiem, co z tą moją głupią córką robić – powiedziała głosem pełnym uczuć mieszanych. – Ona tu chce przyjechać na święta i przywieźć ze sobą tego angielskiego policjanta. Ma pani pojęcie?
Cofnęłam się od drzwi i usiadłam na zewnątrz, na murku.
– Mam. Moja wnuczka też tu była z narzeczonym. Nic w tym nie widzę niewłaściwego, bardzo dobry pomysł. Pani się nie podoba?
– Sama nie wiem. Myśli pani…? On się z nią w końcu ożeni!
– No… wie pani… przytrafiają się gorsze nieszczęścia…
– Ale to tak… w obcym kraju?
– A jak on wygląda? – zaciekawiłam się. – Nie przysłała pani jego zdjęcia?
– No właśnie nie. I sama nie wiem… Mówi, że owszem, całkiem do rzeczy i proszę bardzo, może go pokazać. Mamy się wszyscy uczyć po angielsku, dobrze, że chociaż dzieci w szkole angielski mają. Ale ja nie o tym chciałam, tylko tak mnie to gnębi…