– Każdy ma coś do ukrycia i jesteście chyba do tego przyzwyczajeni – rzekł smętnie. – Miałem nadzieję, że uda mi się ukryć znajomość, która w końcu w tej całej sprawie jest bez znaczenia, a mnie może nawet trochę kompromituje. Ale już widzę, że nic z tego. Owszem, znam.
Rijkeveegeen zrezygnował z pytania, dlaczego nie wpisał jej na listę znajomych, bo po pierwsze, odpowiedź usłyszał poniekąd z góry, a po drugie Meier nazwisko wpisał. Tyle że nie Natalii, a jej męża. Przeszedł do drugiego punktu programu.
– Wyjaśni pan od razu, kto to jest Gerhard Thorn, czy też mam zarządzić konfrontację? – spytał jeszcze grzeczniej.
Meier van Veen westchnął ciężej.
– Nie mam pojęcia – wyznał szczerze. – Przypuszczam, że ktoś taki istnieje, nawet jestem pewien, bo widziałem przelotnie wizytówkę faceta. Czy naprawdę muszę mówić o sprawach aż tak bardzo prywatnych? Nie zgadzam się na nagrywanie.
– Może zadzwoni pan do swojego adwokata?
– Nie, nie chcę go wtajemniczać. I nie widzę potrzeby. Mógłbym odmówić odpowiedzi, ale już przewiduję skutki. Muszę się zastanowić…
Rijkeveegeen pozwolił mu się zastanawiać dość krótko, po czym przypomniał, że chodzi o zbrodnię i wyjaśnić należy wszystko, a poza tym spraw prywatnych, nie związanych z przestępstwem, policja nie rozgłasza. Szczególnie w odniesieniu do osób niewinnych.
Poprzekomarzali się tak jeszcze przez parę minut, wreszcie Meier van Veen uległ ze szczytową niechęcią, zdążywszy przedtem obudzić w inspektorze całkowicie pozasłużbową ciekawość.
No i Rijkeveegeen dowiedział się, iż jego rozmówca posiada osobliwą cechę, starannie ukrywaną. Mianowicie boi się kobiet. Ściśle biorąc, boi się kobiet agresywnych, nachalnych, płonących temperamentem i w ogóle zaborczych. Od pierwszego wejrzenia zorientował się, że Natalia Sterner do takich właśnie należy, poczuł się ciężko spłoszony i zataił przed nią swoją tożsamość. Nie przewidując aż tak wielkiego zacieśnienia i utrwalenia znajomości, potraktowawszy rzecz na razie bardzo lekko, przedstawił jej się pierwszym lepszym nazwiskiem, jakie mu wpadło do głowy. Akurat był to Gerhard Thorn, który nie wiadomo dlaczego utkwił mu w pamięci. I tak już zostało, mimo no… jak by tu powiedzieć… bardzo bliskich stosunków, kilkuletnich, nawet pewnej przyjaźni, jaka się między nimi zalęgła. Głupio mu było wyznać prawdę, ponadto wolał, żeby nie miała dostępu do niego. Zarazem, no dobrze, skoro już tyle mówi, powie i resztę, kobiety, acz groźne, zawsze były dla niego nad wyraz pociągające, nigdy nie umiał się ich wyrzec, a za nic w świecie nie chciał się wiązać… I nadal nie chce. I oczywiście żadnego wplątywania się w jakieś afery i skandale… Z czego Rijkeveegeen doskonale zrozumiał, że Meier van Veen jest po prostu przeraźliwie strachliwym dziwkarzem.
Nie popuścił jednakże i podrążył jeszcze trochę kwestię Gerharda Thorna. Kiedy też i gdzie ta wizytówka wpadła Meierowi w ręce, a nazwisko w oko? W jakich okolicznościach i przy jakiej okazji?
Meier Van Veen naprawdę bardzo się starał przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, ale doszedł tylko do przekonania, że było to na jakimś zbiegowisku, wśród tłumu ludzi, konferencja może czy zjazd, i musiało nastąpić przed zawarciem znajomości z Natalią Sterner, zatem mniej więcej pięć lat temu. I tyle. Więcej, niestety, nie pamięta i samego Gerharda Thorna też by nie pamiętał, gdyby nie to, że użył go krótko potem i używał do tej pory. I wcale nie zamierzał ujawniać nikomu swoich odchyleń od normy damsko-męskiej, będzie więc inspektorowi niezmiernie wdzięczny za okazanie odrobiny taktu. O ile, rzecz jasna, nie zostanie uznany za zbrodniarza.
Inspektor Rijkeveegeen zachował kamienną twarz i ukrył starannie zarówno szlag, który go właśnie trafił, jak i decyzje, jakie rewolucyjnie podjął. Naciskany był wściekle, wyraźnie zatem poczuł, że musi pójść drogą, dotychczas użytkowaną bardzo niechętnie i zaledwie po odrobinie. Coś już zaczynał węszyć…
* * *
– Gdzie jesteś? – spytała silnie zdenerwowana Martusia.
– W Piaskach – odparłam zgodnie z prawdą, w przeciwieństwie do niej bardzo zadowolona z życia. – Bo co?
– Bo jeszcze dalej ode mnie! Już całkiem nie można się z tobą zobaczyć inaczej, jak tylko przez telefon, a ja tu nie wiem, co zrobić!
– A co się stało? – zaciekawiłam się, nie wnikając, jakim też sposobem mój wizerunek przez ten telefon ogląda.
– Doszło do mnie metodą łańcuszkową, wiesz, że te wszystkie dziewczyny są chyba całkiem głupie, ta Natalia ze Stuttgartu… Okazuje się, że było odwrotnie i dlaczego taka idiotka nie powie porządnie od razu?
– Czekaj. Spokojnie. Niech ja usiądę…
– A gdzie jesteś? Tylko mi nie mów, że w Piaskach, bo to już wiem. Tak ściśle?
– Ściśle biorąc, na plaży. I mam tu pieniek akurat. No dobrze, już siadam… O rany, on krzywy trochę. Mów po kolei i dokładnie.
Z dużą ulgą usiadłam na kawale drewna, wyrzuconego przez morze, i wpatrzyłam się w chlupoczące fale. Wiatr z północnego wschodu ucichał, fale malały, bardzo mnie to zjawisko interesowało, gdyby tak ucichł całkowicie albo zmienił kierunek na południowy, kto wie czy nie zaczęłoby śmiecić? Gdzieś tam się może jakiś bursztyn pęta?
Sytuacja atmosferyczna nie przeszkadzała mi słuchać relacji Martusi.
– Bo wyobraź sobie, dopiero teraz ta kretynka się namyśliła i dzisiaj do mnie doszło. To wcale nie ona powiedziała temu przez dwa „o” o samochodzie Ewy Kuźmińskiej, tylko przeciwnie, jej to doradził ten Szwed, który okazał się wcale nie Szwedem, a w ogóle ona wiedziała już wcześniej, że on używa dwóch nazwisk, ona go znała pod innym, a jej mąż pod innym, a doradził jej, czekaj, zaraz, też wcześniej, przed tym ich jubileuszem. I przed wyjazdem Małgi Kuźmińskiej do Londynu, one o tym rozmawiały i Małga Ewie powtórzyła, a potem coś jej się pomyliło i przypomniała sobie rychło w czas. Teraz! I żadna nie wie, co z tym zrobić, ja też nie wiem, to uważasz, że co?
– To uważam, że Ryjek-Wagon powinien o tym natychmiast usłyszeć – odparłam stanowczo i bez namysłu. – Ale nie dzwoń do niego osobiście, bo jeśli powiesz mu to tak jak mnie, nie zrozumie ani słowa.
– No wiesz…! – oburzyła się Martusia. – Dlaczego nie zrozumie? Nie mówiłaś, że to debil?
– Bo nie debil. Czekaj, niech ja to ułożę po kolei. Zwracam ci uwagę, że siedzę na plaży i z pomocy naukowych posiadam przy sobie wyłącznie komórkę, więc muszę się posłużyć pamięcią. Mówisz, oczywiście, o samochodzie Ewy Thompkins…
– A czy ja nie mogę w nerwach na chwilę zapomnieć, za kogo ona wyszła za mąż…?
– Możesz. Za Thompkinsa. I jak Małga Kuźmińska u niej była, gadały o gachu, o wyjeździe, i Małga podpowiedziała jej…
– Nie. To jeszcze nie tak. Naprawdę tak niewyraźnie ci powiedziałam?
– Może nie całkiem wyraźnie – złagodziłam, bo w głosie Martusi dźwięczał potężny niepokój, a po co miałam dobijać ją stresami. Morski klimat zawsze dodawał mi cech anielskich. – Może po prostu troszeczkę nadmiernie streściłaś. Zatrzymaj się przy początku i rozwiń temat.
– Czy ja jestem w szkole i piszę wypracowanie? – rozgoryczyła się Martusia. – Ale dobrze, niech ci będzie. Początek, czekaj… Ten jej podwójny… Nic nie mów, wiem, o co mnie zapytasz, ja też, wyobraź sobie, czasami coś myślę. Oni się spotkali, Natalia i podwójny, zaraz po jej powrocie z jubileuszu, i podwójny…
– Dla ścisłości – przerwałam, bo, rzecz jasna, pamiętałam o zmartwieniu Ryjka-Wagona, któremu amanci Natalii rozmnożyli się w sposób równie cudowny, co uciążliwy, pomijając nawet fakt, że wiedziałam o tym także i od Martusi – i dla uproszczenia. Podwójny miał na imię Gerhard i Meier, nazwiskom dajmy spokój bez względu na ilość o i e. Używaj imienia.
– Kiedy nie wiem, którego. Podwójny bardziej mi się podoba.
W gruncie rzeczy mnie też się bardziej podobał. Wycofałam propozycję.
– No dobrze, niech będzie podwójny. Spotkali się i…?