Литмир - Электронная Библиотека
A
A

No i dostali sygnał.

Telefon od Waldemara ściągnął ich na plażę we właściwe miejsce, natknęli się na ten dziwaczny, terenowy pojazd, ludzie musieli być kawałek dalej, ryk motoru Waldemara ucichł, zdawałoby się, gdzieś blisko, ale mgła myliła, fałszowała dźwięki. Co się tam działo, do diabła?

Górski był pewien, że Soames Unger znajduje się w zasięgu ręki. Chciał go złapać osobiście. Przynęta, wbrew ostrzeżeniom, sama, można powiedzieć, wystawiała się na wabia, należało tylko dopilnować chwili, w której zbliży się do niej obcy człowiek. W tej mgle mogła się zbliżyć cała procesja, a Górski czuł, że Soames Unger się śpieszy. Został już spalony wszechstronnie i jeśli została mu jakaś bezpieczna kryjówka, powinien do niej natychmiast uciec. Przedtem musi zabić naocznego świadka.

Nie trzymali się oczywiście wszyscy czterej razem, porozstawiani byli w punktach strategicznych, dwóch w lesie, dwóch na plaży, i od jednego z lasu przyszedł sygnał. Zobaczył obcego człowieka.

* * *

Soames Unger znów popełnił błąd. Zmora miała obstawę, mógł zabić wprawdzie i tego faceta, ale gość nie wyglądał na takiego, który grzecznie poczeka na strzał, próba byłaby ryzykowna. Poznała go, to było widoczne, powiedziała przy tym coś tak dziwnego, że wciąż jeszcze nie mógł znaleźć w tym sensu. W każdym razie wolał uciec, przynajmniej na razie, ta mgła w końcu się rozejdzie, zastrzeli ją wtedy i ucieknie definitywnie. Wstrząsnął nim jeszcze ten przerażający rupieć, który przecież, na własne oczy to widział, przedtem jechał, i to jak jechał! Cudem…? Nie do pojęcia!

Chyba te dwa drobne zaskoczenia spowodowały, że bez zastanowienia popędził przez wydmy do lasu. Nie spodziewał się zasadzki, kiedy zatrzymał go żołnierz straży granicznej, zachował spokój, pokazał mu ten wątpliwy dowód Jana Kowalika, ekologa, żołnierz nie nabrał żadnych podejrzeń, tyle że trzymał się go jak rzep.

I nagle nastąpiło coś takiego, że w mgnieniu oka stracił wszelkie szansę. Nie zdążył wyciągnąć broni, a ich było czterech i mieli spluwy, w dodatku legalnie. Gliny. Kołatała się w nim jeszcze odrobina nadziei, ale niestety, miał przy sobie także swoje prawdziwe dokumenty i nadzieję szlag trafił…

* * *

Z plaży przepędził nas terenowy samochód straży granicznej, przyjechali i zażądali natychmiastowego powrotu do portu. Na szczęście śmieci się skończyły, Waldemar wygarnął, ile zdołał, więcej nie podchodziło, w dodatku zaczynało się zmierzchać. Dałam spokój grzebaniu w wywalonych na brzeg stosach, postanowiłam wrócić tu jutro o świcie. Waldemar nie narzekał, złapał bursztyn blisko półkilowy i pochwalił przestępczą aferę, która go tu akurat teraz przywiodła. Nie wiadomo, czybym po niego zadzwoniła, gdyby mi się tu żaden pacan nie pętał.

W porcie czekał Górski.

– O, właśnie! – przypomniałam sobie na jego widok. – Miał pan rację, jest tu ten ze Zwolle. Myśli pan, że naprawdę przyjechał mnie zabić? Nic mi nie zrobił…

– Widzi go pani w tym gronie? – przerwał mi Górski, gestem wskazując grupę siedmiu osób, zgromadzonych na dziedzińczyku strażnicy.

– Widzę, tu stoi. Mam go pomacać czy jak…? Kurtkę miał inną, ale twarz mu została i nawet wyraz ten sam. On mnie chyba trwale nie lubi.

– On bardzo dobrze mówi po polsku.

– O, cholera…

Waldemar stał tuż za mną i wtrącił się.

– To ten pan wlazł za panią do wody akurat, jak nadjechałem – oznajmił stanowczo.

Obejrzałam się na Górskiego.

– Wie pan, że dobrze mi się wydawało, obejrzałam go wtedy w całości. I teraz poznałam po sylwetce, chociaż we mgle był trochę niewyraźny. Już tam… mówiłam panu chyba? Miałam wrażenie, że widzę coś znajomego, i rzeczywiście, jest podobny z figury do faceta, którego kiedyś znałam i naprzyglądałam mu się do upojenia. Pomyłka wykluczona, tamten od dawna nie żyje. No to Ryjek…

Ugryzłam się w język. Chciałam powiedzieć, że Ryjek-Wagon się ucieszy, ale skoro Soames Unger znał polski język, byłoby chyba nietaktem podawać mu moją wersję nazwiska holenderskiego gliniarza. Ciekawe, swoją drogą, jak mu cokolwiek udowodnią, nazywa się inaczej, wygląda inaczej…

– I co? – zniecierpliwiłam się. – Tak tu będziemy stali, aż przyjadą po niego Holendrzy?

– Nie, to raczej on pojedzie do Holandii. A pani może wracać do domu…

* * *

Inspektor Rijkeveegeen oszalał ze szczęścia. Miał Soamesa Ungera i miał dostęp do jego pieniędzy. Odzyskał ukradziony szmal!

Jednakże ścisły związek zaginionego Meiera van Veen ze złapanym prawie na gorącym uczynku Soamesem Ungerem okazał się dość trudny do udowodnienia. Soames Unger, który w rzeczywistości nazywał się Albert Haucher i był co najmniej w połowie Polakiem z obywatelstwem niemieckim, miał dość rozumu, żeby pamiętać o rękawiczkach i nigdzie nie zostawiać odcisków palców. Meier zostawiał, Soames nie. Śladami rękawiczek owszem, siał licznie, znaleziono je w samochodzie Ewy Thompkins, na kwitku ze stacji benzynowej, na drzwiach garażu Marcela Lapointe, na odebranym złoczyńcy pistolecie, a w dodatku w chwili złapania miał te rękawiczki na rękach. Palce w naturze natomiast sprawiły kłopot.

W domu i w biurze Meiera znaleziono ich trochę, aczkolwiek mniej niż można się było spodziewać, no ale może Meier pedantycznie po sobie sprzątał i wszystko wycierał. Nie pasowały do palców zatrzymanego w najmniejszym stopniu. Zęby…! Zęby Meierowi służyły znakomicie, odnaleziono jego dentystę, u dentysty zaś kartę pacjenta, który w ciągu dziesięciu lat był dwa razy i żadnych poważnych zabiegów nie wymagał, rentgena robić nie było potrzeby, ślad po kontroli pozostał tak znikomy, że o niczym nie świadczył. Chyba tylko o tym, że istnieją w Europie osobnicy z uzębieniem godnym zazdrości.

Ponadto nie zgadzało się właściwie nic. Nie tylko odciski palców Soamesa-Alberta i Meiera różniły się od siebie, także ogólny wygląd zewnętrzny budził szalone wątpliwości. Sprowadzona kolejny raz ze Stanów Zjednoczonych Jantje Parker na widok Soamesa-Alberta z powątpiewaniem pokręciła głową.

– To nie on – rzekła. – Niemożliwe. Nie znam Meiera aż tak dobrze, jak go Neeltje znała, ale ten tutaj wcale do niego nie jest podobny. Meier zawsze robił na mnie wrażenie… okrąglejszego. Takiego miękkiego. No… wzrost ten sam. Ale właściwie nic więcej.

Ściągnięto ze Stuttgartu Natalię Sterner.

– O Boże, to nie Thorn – powiedziała niepewnie, patrząc przez fałszywe lustro, bo bezpośrednio oglądać go nie chciała. – Ale coś ma w sobie. Tak ogólnie, to chyba trochę podobnie wyglądał, jak go poznałam, to już z pięć lat, ale później utył i ostatnio się bardzo zmienił. I właściwie nawet do siebie samego wcześniejszego wcale nie jest podobny.

Sprzątaczka Neeltje wyraziła pogląd odmienny.

– O, tak mi się jakoś widzi… Twarz to nie, z samej twarzy bym go nie poznała, ale w sobie… to ja go chyba takiego pamiętam. Z dziesięć lat temu albo i więcej, jak zaczęli ze sobą, znaczy, pani van Wijk za plenipotenta go wzięła, to jak raz właśnie w sobie był taki. A potem co i raz to grubszy się robił. W brzuchu i w tym… no… w zadzie, nawet sobie myślałam, że chłop był jak lalka, a w piernika się przemienia. W ostatnich czasach wcale już do tego tutaj nie był podobny, ale z początku całkiem on! I ruszał się jak ten, a później już całkiem inaczej.

Nikt inny w Soamesie-Albercie Meiera van Veen nie ujrzał i z identyfikacją były same zgryzoty. Rijkeveegeen się uparł, bo tożsamość tajemniczego Soamesa była mu niezbędna do zamknięcia sprawy, i ruszył w przeszłość. Twarz twarzą i zęby zębami…

Inna rzecz, że Soames Unger gorzko w tym momencie pożałował, że nie wyrwał sobie jakiegoś zęba, na przykład, w Turcji…

…ale istnieją elementy decydujące. Chociażby DNA!

50
{"b":"100575","o":1}