Przez kilka sekund patrzyłyśmy za nim, a potem spojrzałyśmy na siebie. Ewelina złapała oddech.
– No wiesz…!
– A ty sobie wyobrażałaś, że ja mogłabym go poślubić – rzekłam, kiwając głową z politowaniem. – Wolałabym popełnić samobójstwo od razu. Chociaż nie! Wolałabym go otruć!
– Ze względu na barona Wąsowicza musimy tam wrócić. Bóg raczy wiedzieć co on do niego może nakłamać…
To Armand do barona nakłamał, ciężko było odgadnąć, ale coś z pewnością, bo baron był jakiś zmieszany. Plątał się w słowach, pochrząkiwał, z uwielbieniem ku mnie mniej się wyrywał niż zwykle i było w nim widoczne wyraźne skrępowanie. Chciał się już nawet żegnać, ale na złość go zatrzymałam. Nie miałam żadnych wątpliwości, że Armand zamierza i jego, i Ewelinę przeczekać i sam ze mną zostać nie dla jakiejś tam rodzinnej rozmowy, a dla prezentacji swoich rzekomych praw. Pożałowałam gorzko, że Gastonowi kazałam przyjść dopiero wieczorem, potem ucieszyłam się z tego, bo przyszło mi na myśl, że Armand zdolny byłby do pojedynku doprowadzić, wreszcie zaczęłam się modlić o jakichkolwiek następnych gości i modlitwa moja została wysłuchana. Przyjechała baronowa Tańska.
Nic lepszego nie mogło nastąpić.
Nawet i bez polowania na Armanda też by pewnie do mnie przyjechała, bo nudziła się u siebie śmiertelnie. Na jego widok wyraziła wielkie zdziwienie, mnie uczyniła wyrzut, że wiecznie jestem oblężona i o paryskich plotkach nie ma kiedy ze mną pogawędzić, Ewelinie swego kucharza wypożyczyć na trzy dni obiecała, a z baronem Wąsowiczem zaczęła się na polowanie umawiać. Na zwierzynę tym razem, ale okazało się, że i na Armanda również, on bowiem dopiero w owej chwili żywiej do konwersacji przystąpił, najwidoczniej zainteresowany tematem.
Odetchnęłam z ulgą i nawet już nie zwracałam uwagi, jakie tam sobie terminy ustalają, chociaż baron Wąsowicz solennie mi co najmniej dwa dziki obiecywał. Armand przy pani Tańskiej z bezczelności w stosunku do mnie zrerygnował, Ewelina, acz mocno sztywna wobec niego, za Karola łowieckie zobowiązania czyniła, aż wreszcie wszyscy razem odjechali. Na panią Tańską mogłam liczyć, że już Armanda z pazurów nie wypuści.
Natychmiast usiadłam przy sekretarzyku i liścik do Eweliny napisałam, zapowiadając na jutro swoją wizytę u niej. Tylu rzeczy nie zdążyłam jej powiedzieć, od niej dowiedzieć się niczego, poradzić się jej też chciałam, a u mnie, jak widać, wszelka rozmowa jest wprost niemożliwa. Chłopak stajenny z karteczką pojechał, mając przykazane na odpowiedź zaczekać.
Ziarno, rzucone przez Ewelinę, choć na kamienistą i nieurodzajną glebę padło, jednakże zczeznąć nie chciało.
Cóż ja właściwie wiedziałam o tym obecnym Gastonie? Tego z przyszłości znałam, o tak, poznałam jego przyjaciół, byłam w jego domu, znał go pan Desplain, wszyscy w nas parę widzieli i nikt mnie przed nim nie ostrzegał. Żył jawnie, z niczym się ukrywać nie musiał, cały miesiąc spędziłam przy jego boku, pani Łęska go aprobowała, Roman również, a specjalnie przecież plotki o nim zbierał. Tamten Gaston był w porządku i mogłam mu siebie zawierzyć.
A ten…? Raz go ujrzałam przed ośmiu laty, a drugi raz przed trzema dniami. I to tu, u mnie, a nie tam, gdzie żył i mieszkał. I nie żył przecież w pustelni! Tamten był rozwiedziony, ten nie, bo o czymś takim byłoby głośno, a niemożliwe, żeby nie dotknął żadnej kobiety! Układy, w których nawet przyzwoity młody człowiek utrzymywał kontakty z ladacznicami, zdarzały się często, samo dobre wychowanie kazało je ukrywać, ale istniały. Kto wie ery Gaston nie zaplątał się zbytnio…
W zaręczyny z panną de Rousillon stanowczo postanowiłam sobie nie wierzyć.
Kochał mnie, to pewne. Ślepy wół by zauważył. Tamten też mnie kochał, obaj mnie kochali, zaraz, ratunku, przecież nie może ich być dwóch…! Jeden Gaston i kocha mnie, obojętne, teraz czy po stu latach. No dobrze, ale ery teraz wszystko z nim jest w porządku? Czy może mnie kochać i poślubić bez żadnych przeszkód? Czy mogę mu wierzyć tak, jak za sto piętnaście lat?
Wyraźnie poczułam, że od tych stu piętnastu lat zwariuję z całą pewnością.
Siedziałam przy stole i rozmyślałam. Zdaje się, że siedziała także panna Chodaczkówna, cicha jak myszka, zdaje się, że obiad nam dali, zdaje się, że coś jadłam. W rozmyślaniach potwornie przeszkadzały mi jakieś huki, łomoty i szurania, zdaje się, że spytałam o nie, podobno ludzie przerabiali moją łazienkę.
Ciekawe, co by było, gdyby nie nastąpiło to przerażające wydarzenie czasowe? Gdybym nie przekroczyła tej jakiejś kretyńskiej bariery i ciągle żyła w obecnych, własnych czasach? Czy coś byłoby inaczej?
No, z pewnością inne byłyby moje poglądy, inna wiedza o świecie, mniejsza znacznie… Jaka tam mniejsza, wcale by jej nie było! Kto wie czy nie zdecydowałabym się na Armanda, czy nie dałabym się oszukać, znęcona jego zuchwałą urodą, zaskoczona postępowaniem… Być może, uwierzyłabym we wszystkie plotki o Gastonie…
Nie dostrzegałabym niewygód i braków w domu, miałabym na sobie gorset, pantalony, ściskające podwiązki, pod suknią koszulę i spódnicę, i nie wiedziałabym wcale, jaką przyjemność może sprawiać swoboda, świeże powietrze, morska kąpiel, wiatr i słońce… Nie wiedziałabym także, jaką piękną mogę mieć twarz…
Myśl o twarzy ruszyła mnie wreszcie. Oczekiwałam Gastona, dla niego chciałam być najpiękniejsza w świecie. Mogłam pozwolić sobie na makijaż, w sztucznym świetle nie widać wspomożenia natury, a już lada chwila ciemno się zrobi i świece zapalone zostaną…
Ledwo zdążyłam się upiększyć, kiedy Wincenty go oznajmił. Tym razem zamierzałam przyjąć go w buduarze, ale nagle zmieniłam zdanie i zdecydowałam się na mały salon. Buduar. to zbyt intymne, jednoznaczne, a we mnie coś jakby przeskoczyło, nieufność się zalęgła czy może uraza? Jednak te plotki Armanda swój wpływ wywarły…
Na myśl, że mogłyby w sobie zawierać bodaj odrobinę prawdy, aż mi się serce ścisnęło. Pożałowałam, że Romanowi nie kazałam sprawdzić, ale Roman gdzieś znikł i na oczy go od śniadania nie widziałam. Zarazem złość mnie wzięła na te idiotyczne czasy, w których pomieszczenie tak starannie musiałam wybierać, przecież za te sto lat mogłabym z każdym mężczyzną siedzieć, gdzie by mi się spodobało, bodaj w sypialni albo w łazience, i nikt by z tego żadnych wniosków nie wyciągał! I wszelkie plotki miałabym w nosie!
Gaston od pierwszej chwili wyczuł zmianę mojego nastroju. Przystępniejsza byłam w lesie o poranku. Mógł sądzić, że swojej przystępności żałuję i teraz pozory staram się zachować, albo może kaprysy jakieś każę mu zwalczać. Przystosował się posłusznie, oczami tylko wyrażając wielkie uczucia, a mnie udręki opadły, bo tak strasznie chciałam go mieć! Dla siebie tylko, na prawach wyłączności, bez żadnych ladacznic na boku!
I oczywiście w obecnych czasach nie mogłam tego powiedzieć. Nie mogłam nawet dać do zrozumienia, dopóki on sam się nie zdeklarował. A nie oświadczył się jeszcze… Co za bzdura, nie mógł się przecież oświadczyć po trzech dniach znajomości!
Mimo wszystko przy nim szczęśliwa się czułam i jego miłości pewna, i już ta sztywność wewnętrzna jęła we mnie mięknąć, kiedy on sam nagle okropny dysonans wprowadził.
O swoim wyjeździe zaczął mówić.
Wręcz w pierwszej chwili jego słów nie zrozumiałam. Wyjazd…? Jaki wyjazd? Cóż on sobie myśli, wielbi mnie przez trzy dni, wielkie nadzieje mi stwarza, a teraz zamierza odjechać? Oszalał chyba!
Wszystkich sił potrzebowałam, żeby wzburzenia nie okazać, on zaś wyjaśniał mi dalej, że sprawy różne wzywają go do Paryża, które pozałatwiać musi jak najpilniej. Trudno mu strasznie ode mnie się w tej chwili oddalić i mojej obecności się wyrzec, ale właśnie ze względu na mnie owe sprawy uporządkować i chce, i powinien.
Tak mi się to świetnie zgodziło z owymi plotkami o ladacznicy i nawet o pannie de Rousillon, żem niemal ogłuchła i dopiero po długiej chwili dotarło do mnie, iż ma to być wyjazd krótki, na dwa tygodnie najwyżej, może trzy, ale nie więcej. Po czym wróci tu, już swobodny, z nadzieją, że może będzie oczekiwany i mile przyjęty, i pozostanie dostatecznie długo, żeby moje serce zdobyć.