Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Serce…! A rękę…?

To była pierwsza myśl, jaka mi błysnęła, a za nią poszła druga, że wysilać się nie musi, bo serce już przed pięcioma tygodniami zdobył. Wraz z całą resztą mojej osoby… Po czym nadbiegła trzecia, nieco rozumniejsza, że przecież sama się obawiałam, iż w obliczu zakusów Armanda Gaston oświadczyć się nie ośmieli. Cóż zatem przewidywał, kochankę mieć we mnie, wolny związek tworzyć…? Za sto piętnaście lat proszę bardzo, ale przecież nie teraz, w dodatku za sto piętnaście lat datę ślubu mieliśmy już ustaloną!

– Ale przecież w październiku… – zaczęłam w oszołomieniu i ugryzłam się w język tak okropnie, że aż jęknęłam, na szczęście cichutko. Że z jedzeniem będę miała kłopoty, od i razu wiedziałam.

– W październiku już się tu znajdę z powrotem – podchwycił żywo Gaston, jakby odrobinę zdziwiony. – Czy masz pani jakieś plany na październik, o których nic nie wiem?

Gdyby nie ból języka, pewnie znów bym się z jakimś idiotyzmem wyrwała. Co, miałam mu może powiedzieć, że w październiku zawieramy związek małżeński? Miałam mu się sama oświadczyć? Teraz, kiedy najwyraźniej w świecie jechał do Francji nieodpowiednie związki zrywać? Pojedynkować się może z bratem czy ojcem panny de Rousillon…?!

– W październiku… Nie, doprawdy… Miałam zamiar… – poczęłam jąkać, z tym przygryzionym językiem się mocując, i nagle wymyśliłam odpowiednie łgarstwo. – O, nie warto o tym mówić, w październiku sama myślałam o wyjeździe do Francji, ale zrezygnowałam, nie wybieram się tam na razie, tu zostanę. Interesy różne wymagają mojej obecności.

– Jeśli masz pani coś do załatwienia w Paryżu, chętnie służę.

Miałam, czemu nie? Ustalić wreszcie wysokość majątku i moje dochody…

– O, nic wielkiego. Wszystko zdołam załatwić z panem Desplain korespondencyjnie, nie ma potrzeby pana trudzić. – To nie trud byłby, a przyjemność…

Aż mnie korciło, żeby go czymś obciążyć, związać ze sobą bodaj czymkolwiek do załatwienia, zmusić do utrzymania kontaktów! Mógł przecież wyjechać i zniknąć mi z oczu na całą resztę życia, które straciłoby wszelki sens, zatrute dodatkowo Armandem…

– Szkoda, że i pan Guillaume nie wyjeżdża – rzekłam kąśliwie. – Wolałabym cieszyć się jego nieobecnością. Boję się go.

Gaston zmroczniał, żachnął się, przez chwilę wyglądał jak struty.

– Też się go boję dla pani – wyznał z troską. – Tym ciężej mi odjeżdżać. Ale może uda mi się spowodować konieczność i jego odjazdu, może okazać się, że musi pilnie wracać do Paryża, panią pozostawiając w spokoju. Rysują mi się takie możliwości. A tu zostanie pani pod dobrą opieką i to mnie nieco pociesza.

Opieką, pociesza, zawracanie głowy… Gdyby mnie kochał naprawdę, nie zostawiałby w niebezpieczeństwie! Zwątpiłam w jego uczucia.

Odjechał po kolacji, bardzo późno i niechętnie, widać było, że na cień znaku ode mnie zostałby i do rana. Wystrzegałam się tego znaku, szarpana okropną rozterką, niepewna, w co mam wierzyć, w to, co widzę, czy w to, co dedukuję, zakochana śmiertelnie i z cierniem w sercu. Nie, nie było to ostatnie spotkanie, jutro jeszcze mieliśmy się widzieć, w p~ dróż wyruszał pojutrze.

Spać znów musiałam w gościnnym pokoju, bo moja łazienka była w stanie ruiny.

Wieści różne i raczej dość istotne uzyskałam dopiero blisko południa po porannej przejażdżce, którą, rzecz oczywista, odbyliśmy razem. Z lasu nie wróciłam do domu, konno udałam się do Eweliny, Gaston zaś, który u niej wszak mieszkał, musiał udawać, że jeździł gdzie indziej i zaraz za mną nadjeżdża przypadkowo.

Więcej miał taktu niż Armand i w rozmowie nam nie przeszkadzał. Obaj z Karolem bilardem się zajęli.

Znów zapomniałam Ewelinie powiedzieć o wyznaczeniu Karola wykonawcą testamentu, bo zaskoczyła mnie informacjami. Okazało się, że Gaston o moim testamencie wie.

– Sama mu powiedziałam, droga Kasiu, i musisz mi to wybaczyć – wyznała z lekkim zakłopotaniem. – Przejmował się i gryzł tak okropnie, że żal było patrzeć, więc dostarczyłam mu tej pociechy. Nie masz mi tego za złe?

– Cóż znowu! – wykrzyknęłam z wdzięcznością. – Jest to pociecha i dla mnie!

I też się zakłopotałam, bo Ewelina chciała wiedzieć, co znaczą moje słowa. Jakże jej miałam wyjaśnić, że ta niedyskrecja stała się balsamem dla mojego zranionego serca! Skoro Gaston wiedział o moim zabezpieczeniu, miał istotnie prawo wyzbyć się bodaj części obaw, mógł mnie zostawić, nie narażoną już na ataki Armanda. Jego ataki natury romansowej groziły najwyżej kompromitacją, a nie śmiercią.

O francuskich interesach Gastona Ewelina też miała jakieś pojęcie, istniały i rzeczywiście wymagały uporządkowania, jakaś tam kwestia spadku wchodziła w grę, jakiś dom był remontowany i budowniczy na właściciela czekał. Gaston podobno przyjechał tu do nas nagle i w pośpiechu, wszystko pozostawiając w rozsypce. No cóż, nawet jeśli w skład tego wszystkiego wchodziły kurtyzana i narzeczona, do mnie się śpieszył…

Ponadto, zdaniem Eweliny, Gaston wynajął jakiegoś człowieka do pilnowania mnie. Nie chciał, żebym o tym wiedziała, bo mogłabym zaprotestować, posądzić go, że dla własnej przyjemności śledzi moje kroki, Bóg wie co jeszcze, a tymczasem on pragnął tylko mnie strzec. Nie mówił o tym wyraźnie, Ewelina sama odgadła. I możliwe, że wynajął także kogoś do pilnowania Armanda.

Pożałowałam, że nie wiedziałam tego wcześniej. Nie byłabym taka sztywna i obca… Albo może i dobrze się stało, w miękkości i bliskości mogłabym posunąć się za daleko…

Zgodziłam się jeszcze urządzić pojutrze przyjęcie dla myśliwych, którzy na wczesny poranek polowanie sobie wyznaczyli, i zakończyłam wizytę, nie chcąc zawracać sobie głowy gośćmi Eweliny. Właśnie zaczęli napływać.

W drodze do domu Romana spotkałam, który naprzeciwko mnie wyjechał, zaniepokojony mocno. Okazało się, że mój arendarz, Szmul, wbrew spodziewaniom nie jest gadatliwy i do tej pory Armandowi o swoim świadczeniu przy testamencie słowa nie powiedział. Już prędzej po moim rządcy niedyskrecji można by oczekiwać, ale trudno go przecież z Armandem umawiać. Roman spróbował temu zaradzić, dyplomatycznie Szmulowi instrukcji udzielając, które, jest nadzieja, że mądry Żyd zrozumiał, zatem przed jutrem Armand o testamencie powinien już wiedzieć.

Przypomniało mi się, że Ewelina też coś na ten temat napomykała. Baronową Tańską uszczęśliwiła plotką o mnie, a od pani Tańskiej do Armanda przejść powinno z łatwością. Chyba że mieli co innego do roboty niż o mnie plotkować.

Ponadto Roman wszystko w domu sprawdził i okazało się, że w przejściu od strony oranżerii zamek był zepsuty. Na oko wydawał się zamknięty, tymczasem śruby w sztabie żelaznej odłamane zostały i jedno skrzydło drzwiowe dawało się uchylić na tyle, by postać ludzka zdołała się przecisnąć. Do oranżerii zaś dostać się można z łatwością, szybę jedną z samego dołu wyjmując.

Mimo niebezpieczeństwa, jakim takie otwarcie domu groził, odetchnęłam z ulgą, bo podejrzenia ze służby spadły. Ktoś z zewnątrz wszedł do środka, panny Chodaczkówny słuch nie zawiódł, musiał iść schodami na górę i nikt z mojego personelu nie miał powodu mu pomagać. Rzecz oczywista, zamknięcie zostało natychmiast naprawione.

W domu zastałam list od pana Jurkiewicza, pełen irytacji, która mnie rozśmieszyła, bo pomyślałam, że istotnie z twardego snu musiałam go wczoraj posłańcem wyrwać. Treścią nie przejęłam się zbytnio, choć pan Jurkiewicz mocno krytykował moje sformułowania i ganił wzięcie Żyda na świadka obdarzania majątkiem chrześcijańskiego kościoła, upierając się przy tym, że cały dokument trzeba sporządzić na nowo, nadając mu właściwą formę prawną. Proszę bardzo, mógł sobie sporządzać, na razie ten nieformalny swoją moc posiadał.

Karola Borkowskiego, jako wykonawcę, zaakceptował prawie w pełni, wyrażając tylko wątpliwość, czy nie ma on zbyt łagodnego charakteru.

Znów byłam zajęta Gastonem i wracały mi wszystkie do niego uczucia, a ból w sercu zelżał znacznie. Może i rzeczywiście jechał w interesach, może te związki do zrywania nie były takie bardzo poważne, może łatwo zdoła dla mnie się ich pozbyć…

61
{"b":"100511","o":1}