– Jak ona załatwiła tę kraksę?
– Księżna Diana posłużyła jej za wzór. Sama prowadziła, rąbnęła w słup w tunelu stroną pasażera. W nocy, rzecz jasna. Z niewielką szybkością, bo, oczywiście, chciała z tego ujść z życiem, urzędniczka też by pewnie uszła z życiem, ale dostała w głowę dodatkowo i przepadło. Stąd podejrzenia od, pierwszej chwili i pewność, że ktoś tam się o to postarał…
A cóż za uroczą podporę starości pradziad sobie znalazł…! Przez piętnaście lat udawała anioła, a teraz wyszło szydło z worka. Zbrodniarka! I jakaż przedsiębiorcza…
– Ale wątpliwości jest dużo – kontynuował Roman. – Między innymi plątał się im tam jakieś świadek kradzieży samochodu, kloszard, który upierał się, że złodziej był mężczyzną. Panna Lerat za mężczyznę w żaden sposób nie mogła uchodzić, nawet gdyby sobie przyprawiła długą brodę i wąsy, zdradziłaby ją figura…
– Skąd Roman wie? – przerwałam ze zdziwieniem.
– Widziałem ją przecież za poprzednim pobytem. Jaśnie pani też powinna… a, nie! Przed jaśnie panią pannę Lerat ukrywano…
Odrobinka zakłopotania Romana uświadomiła mi, że wchodzimy na grząski grunt. Za ostatnim pobytem, to było przeszło sto lat temu, młodą panienką będąc, o pannie Lerat nie miałam prawa nawet słyszeć. Ale zaraz, jakże to, panna Lerat wówczas i panna Lerat obecnie, czy to była ta sama osoba…? Wróciło mi nagle to pomieszanie czasów, którym już się przestałam przejmować, o którym niemal zapomniałam, a którym teraz na nowo poczułam się skołowana. I kiedyż panna Lerat swoje przestępstwa popełniała, w dawnych latach czy w czasie teraźniejszym…?
Nie mogłam o to Romana pytać ani niczego wyjaśniać, bo Gaston w naszej rozmowie brał udział. Komu, jak komu, jemu z pewnością nie miałam ochoty nasuwać myśli, że ma do czynienia z kobietą obłąkaną!
Na szczęście Roman dostrzegł niebezpieczeństwo i zdobył się na wysiłek.
– Była za gruba – ciągnął, przerwę uczyniwszy prawie niedostrzegalną. – Gruba typowo po babsku, żadne przebranie by jej nie pomogło. Ponadto z odciskami palców w tym samochodzie też im coś nie grało, za dużo ich mieli, właścicielka nie umiała sobie przypomnieć, kto z nią jeździł, zabezpieczyli całość, także mikroślady, ale zidentyfikować wszystkiego nie zdołali. Panna Lerat, jako sprawczyni kraksy, jest pewna, co do okoliczności towarzyszących natomiast mają właściwie same wątpliwości.
– Zdumiewająco dużo pan się dowiedział – zauważył Gaston z nie ukrywanym zdziwieniem. – Jakim cudem? Policja zazwyczaj nie jest rozmowna.
– Mój odnaleziony krewniak miał akurat chwilę odpoczynku – odparł, śmiejąc się, Roman. – On w ogóle z Paryża, młody bardzo, a ta kraksa urzędniczki to była jego pierwsza sprawa, wydział zabójstw włączył go, kiedy pojawiło się podejrzenie, że to nie wypadek. Przejął się nieziemsko, bo on z tych, co chcą się wykazać w zawodzie. Ode mnie trochę usłyszał, wydałem mu się nieszkodliwy, skoro mnie tu tak długo nie było, a zarazem użyteczny, no i ulały mu się zwierzenia. Myślał głośno, a mnie wystarczy pół słowa. Z innymi też pogadałem, razem uzbierało się nieźle. I to jeszcze nie koniec, wywęszyłem, że mają jakieś dodatkowe ślady, ale jakie dokładnie, tego już nie wiem. Na miejscu zbrodni znaleźli.
Zaczęło mnie to wszystko emocjonować niesłychanie. Gaston… Gdyby nie Gaston, rzuciłabym się jak szalona do czytania książek kryminalnych, rzuciłabym się do wszystkiego, ach, nadrobić przeszło sto lat…! Ale z Gastonem też miałam dużo do nadrobienia, jak już udało mi się stwierdzić…
No nie, na takie nieprzyzwoite myśli nie powinnam sobie pozwalać…
Liczne informacje miał Roman także i od innej strony. Rozmawiał z ludźmi, których wielu znał od dawna, i bez szczegółów wprawdzie, ale zdołał się nieco zorientować w układach prywatnych. Plotki dość powszechnie krążyły, głównie wśród służby, że panna Lerat zakusy ma jakieś i dziwną politykę uprawia, w czym nie było nic osobliwego, bo zawsze o takiej parze plotki krążą. Bogaty starzec i młodsza od niego o pół wieku uboga i piękna niewiasta, jak świat światem żer stanowili dla złośliwego gadania i choćby panna Luiza świętą była, też by posądzenia rozmaite na nią padły. Pradziad zaś całe życie słynął z upodobania do płci pięknej. Sam jej pomysł, by go poślubić, nie dziwił nikogo i łatwo dawał się odgadnąć, ale tu istniało coś więcej. Podobno panna Luiza amanta jakiegoś sobie znalazła i z nim spiskowała w tajemnicy wielkiej, aż nawet panu Desplain doniesiono, że zamach na spadek się szykuje. Panna Luiza poślubi mojego pradziada, na jego śmierć niezbyt długo poczeka, odziedziczy wszystko, a potem z amantem jawnie się zwiąże i razem będą w dostatki opływać. Testamentowi pradziada zaś, wcześniej napisanemu, sam akt małżeństwa automatycznie ważność odbierze.
Pan Desplain mógł sobie nie wierzyć, by mój pradziad bez jego wiedzy taki krok uczynił, ale ludzie uważali, że wszystko jest możliwe, a obfite wdzięki panny Lerat miały nad panem hrabią moc wielką. Osoba amanta intrygowała wszystkich, żywili nadzieję, że po zbrodni się ujawni, ale nie było go widać i już zaczęły się podejrzenia, czy to przypadkiem nie on okaże się sprawcą. Co nie miało żadnego sensu, po cóż by ją bowiem miał zabijać, nie załatwiwszy przedtem tych wszystkich ślubów i kwestii dziedziczenia?
Niecierpliwość pewnie by mnie pożarła, tak chciałam zajrzeć do królestwa panny Luizy, gdyby nie to, że innych zajęć miałam powyżej uszu, a wszystkie wydawały mi się nader atrakcyjne. Musiałam porzucić te sensacje kryminalne w Montilly i wracać do Paryża dla obejrzenia apartamentów, jakie pan Desplain mi wynalazł, musiałam czas znaleźć, żeby ukradkiem z Romanem jazdy odbywać i prowadzenia samochodu się uczyć, musiałam koniecznie ochłody zażyć w Trouville i opalić się jeszcze trochę, musiałam kupić sobie olbrzymie mnóstwo rzeczy, no i najważniejsze, musiałam te lata całe zaniedbań nadrabiać nie tylko w filmach, bibliotekach i lekturach, ale także w objęciach Gastona…
Na apartament zdecydowałam się jeszcze tego samego wieczoru. Mieszkanko pięciopokojowe blisko placu des Ternes miało tę dobrą stronę, że należał do niego dodatkowy pokój na samej górze, gdzie mógł Roman zamieszkać. Konsjerżka z radością zadeklarowała wszelkie usługi, bo na służbie skąpić nie zamierzałam, meble kazałam zaraz nazajutrz dostarczyć i tym sposobem u siebie mogłam zamieszkać. I rozbestwiłam się już chyba kompletnie, ponieważ nie tylko telewizor, ale i komputer kazałam sobie kupić.
Gaston towarzyszył mi wszędzie…
W Trouville z największą niecierpliwością czekała na mnie Ewa. Gazety w niewielkich wzmiankach doniosły o kryminalnym odkryciu w Montilly, na szczęście jednak tak policja, jak i pan Desplain zdołali powstrzymać obfitszy strumień informacji i tylko drobna cząstka wiedzy przedostała się do wiadomości publicznej. Ewa odgadywała, że ja znajduję się w samym środku wydarzeń, zatem znam sprawę ze szczegółami, i aż iskrzyła się ciekawością. Chciała wszystko usłyszeć.
Chyba równie gorąco pragnęłam podzielić się z nią przeżyciami i doznaniami, ale stanowczo wolałam czynić to w cztery oczy. Dwa dni zaledwie mnie nie było i towarzystwo w Trouville pozostawało bez zmian, w tym Armand, który, jak natychmiast się zorientowałam, wcale ze mnie nie zrezygnował. Mniej zuchwale prezentował swoje natręctwo, ograniczył bezczelność, otaczał mnie subtelnymi względami, udając, że godzi się z pierwszeństwem Gastona, czułam jednakże na sobie jakby presję. Nacisk podstępny i niedostrzegalny, a za to silny. Nie ufałam mu.
Nie mając po temu właściwie żadnego wyraźnego powodu, wolałam nie wyjawiać przy nim niczego. Pytał mnie, oczywiście, tak jak wszyscy, a może nawet więcej, ale odpowiadałam możliwie skąpo, kryjąc szczególnie te rzeczy, których dowiedział się Roman. Własną niewiedzę kładłam na karb powściągliwości policji, co było powszechnie znane i zrozumiałe.
Ewie, rzecz jasna, wyjawiłam prawdę. Przejęła się do głębi. – Wiesz, że to istny cud – rzekła z przekonaniem. – Zabójca, panny Luizy wyświadczył ci kolosalną przysługę. Popatrz, gdyby jej nie zabito, nikt by sobie nie zawracał głowy jej palcami, nikt by nie sprawdzał podpisów w urzędzie stanu cywilnego, nikt nie podważyłby aktu ślubu i cześć pieśni. Cały spadek dla niej!