Pan Desplain potwierdził moje przypuszczenia. Znając wszystkie tutejsze osoby i ich tryb życia, był podobnego zdania. Tym bardziej nabrałam wielkiej ochoty na dokładne zrewidowanie gabinetu panny Luizy, co na razie jeszcze przyjemne być nie mogło, z racji trzymającej się uparcie woni. Ponadto policja drzwi zamknęła i opieczętowała, śladów różnych ciągle jeszcze szukając, obiecując jednakże za dwa dni udostępnić mi pokój.
Ciekawiła mnie, tyle że już na spokojnie, dodatkowa sprawa. Czy też panna Luiza miała jakich spadkobierców? W razie jej ślubu z pradziadem i zaraz potem śmierci, spadkobiercy owi dziedziczyliby przypadającą jej część spadku. Parszywa owca w każdej rodzinie może się przytrafić, gdyby tak się okazało, że jakiś krewny, mniemając, iż małżeństwo legalnie zostało zawarte, przyśpieszył szczęśliwą chwilę, pozbywając się wzbogaconej nagle kuzynki…? Nie byłoby potrzeby daleko szukać sprawcy zbrodni…
Co to za szczęście, że fałszerstwo przez policję zostało wykryte!
Skończyłam z panem Desplain i z dokumentami, po czym zajęły mnie sprawy praktyczne. Służba mi była w pałacu potrzebna. Obie niewiasty, do sprzątania przychodzące, chętnie zgodziły się zostać na stałe, zaś Martin Beck, jak się okazało, miał już kucharkę. Ludzie w stajniach musieli coś jeść, ktoś im musiał gotować, restauracja zresztą niewielka przy torach prosperowała, razem wziąwszy, niewiele kłopotu mi to sprawiło. Dla siebie kazałam przygotować sypialnię i łazienkę, by w razie potrzeby móc tu zostawać nawet przez kilka dni, a do remontu pałacu ugodziłam człowieka, który cnym gronem fachowców dysponował. Też mi go Martin Beck naraił. Zacząć mieli, jak tylko policja się wyniesie, by na żadne przeszkody się już nie natykać.
Roman i Gaston równocześnie mi się odnaleźli i wspólnie usiedliśmy na tarasie, pijąc kawę i wino. Po długiej dopiero chwili połapałam się, że Roman do reszty przestał wydawać mi się sługą i jakby w doradcę, przyjaciela i opiekuna się przemienił. Wprost dziwne byłoby, gdyby nie siadał z nami razem przy jednym stole i relację, na przykład, zdawał mi, stojąc, tak jak w dawnych czasach…
Dawnych…! Toż te dawne czasy przed dwoma tygodniami jeszcze były teraźniejszością…!
– Przy odrobinie uporu wszystkiego się można dokopać – rzekł na wstępie, śmiejąc się. – Z jednym gliniarzem tutaj wspólnych przodków znalazłem i kuzynostwo już mamy zagwarantowane. Mnóstwo wiem.
– Rzeczywiście ma Roman z kimś tutaj wspólnych przodków? – zdumiałam się podejrzliwie.
– A kto to może wiedzieć na pewno, proszę jaśnie pani? Ale rodziny się koligaciły, francuska i polska, a z nimi razem służba. Czemuż by jakaś moja prababka nie miała z Francji pochodzić? Nazwisko odpowiednie wykombinować i po krzyku, zawsze się to może przydać, jak widać na załączonym obrazku.
Językiem też do mnie mówił innym, do tych obecnych czasów bardziej pasującym, i pierwszy raz inteligencję w nim dostrzegłam, jakiej w stangrecie, choćby i najlepszym, nikt by się znaleźć nie spodziewał. Sama siebie się zawstydziłam w cichości ducha, widząc, że przekonanie o wyższości umysłowej państwa do tego stopnia we mnie zakorzenione było. A gdzież w nim sens? Iluż znałam wielkich panów, głupszych od własnego lokaja, i wielkich pań, tępszych od pierwszej lepszej, bystrej pokojówki…
– Ludzie zawsze wszystko wiedzą – zauważył Gaston. – Ciekawe, co pan zyskał na tym pokrewieństwie?
– Interesujące wiadomości. Otóż przed miesiącem… ściśle mówiąc, przed sześcioma tygodniami… policja miała głupią sprawę. Wypadek samochodowy, zabiła się facetka, pracownica urzędu stanu cywilnego, podobno słynąca z dobrego serca i głupoty, młoda, trzydziestu lat nie miała. Istniało podejrzenie, że ktoś jej w tym pomógł, obce odciski palców
W tym samochodzie znaleźli, nie pasowały im. Teraz się okazało, a sprawdzili to komputerowo natychmiast, że były to odciski palców panny Luizy Lerat, w naszym pałacu padłej…
– O Boże! – wykrzyknęłam z przejęciem, bo właściwe skojarzenie pojawiło mi się od razu. – Więc stąd ta szybkość! – Jaśnie pani, widzę, już o tym słyszała?
– Troszeczkę. Niech Roman mówi dalej! I co?
– I oczywiście już wcześniej wiedzieli, że ta urzędniczka załatwiała sprawy rozmaitych ludzi, a wśród nich, ostatnio, panny Luizy Lerat, która uzgadniała sprawę terminu ślubu. Współpracownice tam zeznały, że panna Lerat miała kłopoty, bo wychodziła za ciężko chorego człowieka, sama musiała wszystko załatwiać i tak dalej, co w zasadzie jest sprzeczne z przepisami, a miały o tym jakieś pojęcie tylko dzięki temu, że ta samochodowa nieboszczka, przejęta taką wielką miłością aż po grób, gadała na ten temat. Niewiele, ale jednak. Podobno panna Lerat wzięła ten ślub, ale nikt się tym zbytnio nie interesował. Z dokumentów wynikało, że wzięła. Nie ona jedna, dużo ślubów zostało w tym czasie zawartych, żadne dziwo i nikt ze świeżych małżonków nie miał powodu zabijać urzędniczki, u której składał papiery. Zarazem jednak panna Lerat nie miała powodu jeździć z nią kradzionym samochodem…
Przerwałam mu niecierpliwie.
– Jak to, kradzionym? Nic Roman nie mówił, że kradzionym! – Przepraszam, przeoczyłem. Urzędniczka zabiła się w samochodzie nie własnym, cudzym, który okazał się dopiero co ukradziony. Z tej przyczyny poszukiwano raczej jakiegoś faceta, może nowego amanta, który chciał szyku zadawać Co mogła mieć z tym wspólnego panna Lerat? Nic. Dopiero teraz, przy tych odciskach palców, rzucili się na nowy materiał i w pierwszej kolejności, błyskawicznie, w ciągi dwóch godzin, sprawdzili, że nie ma takiego, kto by ten ślad dawał. Ponadto nikt nie widział pana młodego. Jego podpis sfałszowany, podpis mera sfałszowany, podpisy świadków również, dwie rzeczy prawdziwe: podpis samej panny Lerat i akt ślubu, wystawiony przez nieżyjącą już urzędniczkę na podstawie sfałszowanej reszty.
– A metryki?
– Metryki państwa młodych owszem, też prawdziwe, i prawdziwy akt zgonu pierwszej żony pana hrabiego.
– Prababki…
– Tak jest, prababki jaśnie pani. Gdyby panna Lerat żyła i pokazała akt ślubu, nikt by nie miał najmniejszych podejrzeń, wszyscy by uwierzyli, pod warunkiem, że upłynęłoby trochę czasu. Bo tak jej źle wypadło, że ten ślub rzekomo brała dokładnie w chwili, kiedy pan hrabia Bogu ducha oddawał tu, w Montilly. Godzin na tych dokumentach wyszczególnionych nie ma i zawsze mogłaby twierdzić, że zawarli związek małżeński w Paryżu, wrócili do domu, wielkie rzeczy, pół godziny, i zaraz potem świeży małżonek umarł, może z wielkiego przejęcia. Po jakimś czasie nikt by już dokładnie nie pamiętał, czy pan hrabia tuż przed śmiercią był w Paryżu, czy nie.
Zrozumiałam, skąd się wzięła ta błyskawiczna wiedza policji, ale reszta wydała mi się wstrząsająca.
– Czy Roman chce powiedzieć, że panna Lerat zabiła urzędniczkę w samochodzie…?
– Ja nic nie chcę, policja uważa, że tak. Owszem, zabiła ją, bardzo zmyślnie, żeby się pozbyć świadka wszystkich fałszerstw. Jakoś musiała ją przedtem skołować i namówić do tych rzeczy, z zeznań wynika, że dziewczyna naprawdę była strasznie głupia i miała dobre serce. Wzięła ją pod włos, może ją przekupiła. No a później ta doskonała głupota mogła się okazać niebezpieczna…
– Boże jedyny – powiedziałam ze zgrozą. – Ależ ona mogła potem zabić także pradziada! Dziedziczyłaby, jako żona!
– Mogła, czemu nie – zgodził się Roman. – Ale że nie zabiła, to pewne, bardzo źle jej śmierć pana hrabiego wypadła i pewnie zgłupiała trochę, zastawszy go w trumnie. Akt ślubu był na nic. A nie mogła z tego Paryża wrócić od razu, bo musiała przede wszystkim pozbyć się dziewczyny, co miałoby swój sens, gdyby pan hrabia pożył dłużej.
– Nie miałoby sensu – zaprzeczył Gaston. – Wywoływać sensację i zamieszanie zaraz po fałszerstwie? Zupełna bzdura. Powinna była zaczekać spokojnie co najmniej kilka tygodni, żeby nikt nie kojarzył tych wydarzeń ze sobą. Jej współpracownice w ogóle by o pannie Lerat nie pamiętały.
– Na rozum owszem – znów zgodził się Roman. – Ale tam wchodziła w grę jej głupota i gadatliwość. Diabli ją wiedzą, mogła mieć wyrzuty sumienia i zaraz następnego dnia chcieć się kogoś poradzić. Możliwy był szantaż. A możliwe, że po prostu panna Lerat trafiła na okazję i wykorzystała ją.